60
autor: Leszek Pipka
Umysł pisarza
Przeczytałem „Układankę” jakiś czas temu. Zeszło mi z uzewnętrznieniem wrażeń, bo prowadziłem śledztwo. Utajnione, rzecz jasna, na domiar złego bezwynikowe. Nie znalazłem porywacza, a może nawet mordercy, winnego zaginięcia Ithilhin, jaką znam z Wery. Poetessy, wyznawczyni magii słowa, malarki krajobrazów i nastrojów, wreszcie mistrzyni krótkiej formy, nie raz i nie dwa opromienionej zwycięstwami w forumowych konkursach.
Jej miejsce zajęła pisarka Małgorzata Garkowska, do której (a tak, przygotowałem się!) blogereczki z Lubimy czytać wzdychają z bałwochwalczym podziwem, zwłaszcza, gdy dysponują darmochą z wydawnictwa. Dlatego czuję się poniekąd zwolniony z obowiązku podtrzymywania Werowego ciepełka dla „naszych”. Bo mam cały worek zastrzeżeń i niechęci, a zawartość worka zaraz rozsypię. Z jednym ważnym zastrzeżeniem: naprawdę cieszę się z sukcesu, jakim jest napisanie i wydanie książki, takie coś bezwzględnie daje pozycję „primus inter pares” i wyróżnia z grona tych, co buławę noszą w plecaku, ale nigdy jej nie wyciągają...
Teraz barany.
Osoby dramatu są figurami o takim stopniu typowości, jak personifikacje w średniowiecznych moralitetach. Tu i ówdzie przyozdobione zostały cechami nadającymi indywidualny rys, ale próby pogłębienia charakterystyki sprowadzają się raczej do uszczegółowienia owej typowości. Jeśli dominującą cechą takiej na przykład Agnieszki jest płaczliwość, to z biegiem powieściowego czasu płacze coraz częściej i wystawniej. Nawet skok w bok, w końcu posiadający w swojej istocie komponenty zemsty i próby ukarania niewiernego mężczyzny, również jest płaczliwy. Jeśli Paweł jest ograniczonym, egotycznym s***wysynem, to jest nim coraz bardziej, montując jeszcze większe natężenie s***wysyństwa. Próby cieniowania postaci są, niestety, rachityczne i mało przekonujące. Tylko bohaterowie drugiego planu jakoś się bronią (matka, teściowa), być może dlatego, że szkicowani grubszą kreską pozostawiają obszar nieoznaczoności, z lekko tylko sugerowaną temperaturą odczuć, jakie powinien mieć czytelnik.
Jedno się udało, choć nie wiem, czy zgodnie z intencjami. Mianowicie żadna z osób nie wzbudza sympatii, żadnej się nie kibicuje i za żadną nie trzyma kciuków. Co więcej, w zasadzie wszystkie budzą wk..., pardon, złość i zażenowanie. Kompletnie nie wierzę w przemianę Pawła, bo choć życie jest nieprzewidywalne, nie dostałem żadnego argumentu na rzecz tezy o porzuceniu przez niego strategii, dzięki której osiągał same sukcesy. Obiektywnie (te mierzalne – choćby luksusowy poziom życia) i subiektywne (duma i poczucie własnej wartości).
Ale to jeszcze nie byłby dramat, rzecz w tym, iż między tak nakreślonymi osobami nie ma żadnej psychologicznej gry, no dobrze, jest, szczątkowa i prosta, jak budowa cepa. Zabrakło wiarygodnego szczegółu, detalu w opisie zachowania (niechby nawet takiego, jak te nieszczęsne pomidory), wyrażającego coś w życiu wewnętrznym, czego nie trzeba literalnie opisywać.
A jak już jesteśmy przy szczególe, to wyjątkowo zirytowały mnie opisy garderoby, obecne nieomal na każdej stronie. Jakby Autorka usiłowała w praktyce zilustrować wyjątkowo durny pogląd, obecny w każdej wypowiedzi specjalistów od tematu, że „moda wyraża Twoją osobowość”. Ja pierdzielę... Jest w tych opowieściach o ubraniach pewien znamienny moment, mianowicie opisując jakąś kreację, Gosia pisze, że jest „z długim rękawem”. To jest język plotek u zaprzyjaźnionej krawcowej, albo z koleżankami przy kawie, nie język narracji powieściowej, gdzie rękawy w opisie ubrania powinny wystąpić dwa.
Narracja idzie monotonnie, sprawozdawczo, usypiając na tyle, że cząstkowe kumulacje nie są w stanie odpowiednio wstrząsnąć czytelnikiem. Niby się dzieje, lecz jakoś tak... bezbarwnie, a zwroty akcji (zakład małżeński, głupawe intrygi Iwonki, zdrada Agnieszki, ciąża i zapaść psychiczna) robią na mnie wrażenie zaczerpnięcia z romansowego lamusa i to najgorszego autoramentu.
I dlatego nie, mnie (w przeciwieństwie do większości wyrażanych przez innych opinii) powieści nie czytało się dobrze. Ukłon w stronę stylu łatwo przyswajalnego odczytuję poniekąd jako niezgodny z predyspozycjami pisarskimi Małgosi.
Szkoda. Natychmiast, jeszcze w czasie lektury przyszło mi do głowy, że taki zarys fabularny mógłby być kanwą na przykład do wnikliwej rozprawy o dziedziczeniu losu i błędów życiowych (matka-ojciec, Paweł-Agnieszka i następne pokolenie), czy też niezgody na takie dziedziczenie. O sprzedawaniu moralności za wygodę. O toksyczności wzorców. O konflikcie nowoczesności z tradycyjnymi wartościami, albo o nieprzystosowaniu tych ostatnich do realiów współczesnego życia. I tak dalej. Bo dobra książka to nie tylko efektowna opowieść, ale i to, co się pod nią kryje. To, co się kryje w "Układance" (że niby prawo kobiety do szczęścia) jakoś mnie intelektualnie nie porywa.
Heh, ubawiło mnie odkrycie, że Agnieszka w jednym miejscu jest opalona na brąz (w towarzystwie Piotra) a kilka stron dalej prezentuje stylową bladość (w towarzystwie męża). Redaktor przysnął, zaczem jako pierwszy czytelnik zupełnie się nie wykazał ;-)
Żeby nie było całkiem minorowo, to:
po pierwsze – jest w „Układance” naprawdę fajny wątek relacji Agnieszki z matką i wiarygodny opis pękania zastygłych zasad w sytuacji zagrożenia krwi z krwi, nawet tej wyklętej,
po drugie – pierwsze koty za płoty, od czegoś trzeba zacząć.
Mam nadzieję, że „Układanka” jest tylko wprawką, a Gosia tylko chwilowo zajmuje miejsce na księgarnianej półce obok taśmowej - i niespecjalnie godnej uwagi - produkcji pań, w większości (taka to dziwna reguła) dwojga nazwisk. Pozostaję z nadzieją, że następna książka zatrzęsie działami literackimi opiniotwórczych periodyków.
I nigdy nie przyjmę do wiadomości argumentu, że target określa świadomość :-P