Proszę o konstruktywną krytykę, wszystko zniosę... albo prawie wszystko

Przestępując próg mieszkania – jednego z najświeższych nabytków Schultza – poczuła znajomy zapach. Ponad stumetrową przestrzeń wypełniał aromat nikotyny i wody kolońskiej, którą wybrała dla niego kilka dni temu, tak, bez okazji, w ramach promocji kup trzy - zapłać za dwa.
Była tu dopiero siódmy, może ósmy raz, ale już zdążyła polubić to miejsce – za duże, przestronne pokoje, za drewniane podłogi, za stare okna wychodzące na betonowe podwórko z trzepakiem i studnią wysianą szkłem i petami. Zawsze, kiedy tu przychodziła miała nieodparte wrażenie, że wszystko, co się tutaj znajduje – każdy mebel, każda ręcznie utkana serwetka, porcelanowa figurka czy obraz w ornamentowej oprawie – wszystko to stanowi nieopowiedzianą historię mieszkającej tu kiedyś rodziny, lub starej, samotnej osoby. O takich miejscach mówiło się, że mają duszę i że nocą mury szepczą coś, czego rano się nie pamięta.
– No, jesteś nareszcie! – wykrzyknął Schultz z głębi mieszkania, prawdopodobnie z sypialni. To właśnie tam spędzali większość czasu, w dużym, małżeńskim łożu, chybotliwym, zużytym przez kilka pokoleń.
– Przepraszam – odkrzyknęła. Napotkawszy swoje odbicie w lustrze wiszącym między kuchnią, a dużym pokojem, kilkoma energicznymi ruchami ugniotła włosy, po czym obdarzywszy się jednym z najseksowniejszych uśmiechów, ruszyła w kierunku sypialni. – Przepraszam – powtórzyła i zrzuciła z siebie cienką sukienkę. Pod spodem nie miała bielizny.
Nie spuszczając wzroku z kochanka usiadła okrakiem na krześle i pomału, kawałek po kawałku, otoczyła czerwoną szminką, najpierw jedną, potem drugą brodawkę. Wiedziała, że Schultz to uwielbia.
W przeciwieństwie do męża jej szef był wyśmienitym kochankiem. Owszem, nadal darzyła uczuciem Roberta, ale kiedy w ich małżeństwo wkradła się nuda i przewidywalność granicząca niemalże ze stuprocentową pewnością, romans stał się pewnego rodzaju antidotum. Wybawieniem. Tylko dzięki temu jeszcze się nie rozwiodła.
– Już? – zaśmiała się, kiedy Schultz, maksymalnie podniecony, zerwał się z łóżka i przyciągnął ją do siebie. – Niegrzeczny…
– Zamknij się i rób, co ci każę. – Nachyliwszy się zlizał czerwień najpierw z prawego, potem z lewego sutka. – Dzisiaj zerżnę cię tak, że...
– Że co? – szepnęła, starając się przeciągnąć grę wstępną. Mimo wysiłków była kompletnie sucha.
– Stań w rozkroku – rozkazał i obrócił ją plecami do siebie. – Szerzej. – Naparł z taką siłą, że ledwie mogła oddychać.
Przełożona przez krawędź łóżka, z wygiętymi do tyłu rękoma, czuła jak cienkie paski sandałów wrzynają się w małe palce.
– Co się dzieje? – zachrypiał. – Jesteś sucha jak wióry z tartaku.
– Przestań. Nie mam dzisiaj ochoty. – Paulina spróbowała uwolnić się spod silnego uścisku.
– No już. Szerzej.
– Puść!
– Ciii… zaraz... cholera...
– Nie chcę! – krzyknęła i w tym samym momencie poczuła twardość w odbycie. Z oczu pociekły jej łzy. – Złaź ze mnie, ty cholerny kutasie!
Obróciła głowę pod nienaturalnym kątem i zaraz potem Schulzt wrzasnął dziko:
– Kurwa! – Chwytając się za przedramię, puścił kochankę. Dwa półksiężyce na prawej ręce zakwitły soczystą czerwienią. – Ugryzłaś mnie! – Patrzył za nią oszołomiony. Paulina, potykając się, wybiegła z sypialni.
– Mówiłam, że masz mnie puścić! – zawołała już z łazienki, w której po raz pierwszy skorzystała z klucza. Objęta ramionami z trudem panowała nad łzami.
– Paulina! – Szarpnięcie za klamkę sprawiło, że odskoczyła i przesunęła się w głąb pomieszczenia. – Co ty do cholery wyprawiasz?
– Zostaw mnie!
– Otwórz.
– Spierdalaj!
– Ale o co ci chodzi? Przecież to lubisz.
– Co lubię?! – Otwartą dłonią uderzyła w drzwi, aż zapiekło. – Być gwałcona?
– Oj, nie dramatyzuj. Przecież uwielbiasz te wszystkie gierki.
– To nie znaczy, że możesz ze mną robić, co chcesz! – Odkręciła kran i spryskawszy twarz wodą, spojrzała w lustro. – Prosiłam cię – wyszeptała, po czym powtórzyła głośno, wściekle: – Prosiłam!
– Przepraszam. Naprawdę myślałem, że chciałaś.
– Nic nie rozumiesz.
– Otwórz, Paulina. Nie psujmy tego.
– Nie psujmy czego? – zapytała bezgłośnie.
Owinąwszy się grubym, frotowym ręcznikiem, zrzuciła sandały i usiadła na ubikacji. Podciągnięte pod brodę kolana posłużyły za podpórkę dla lewego policzka. Widziała ruszającą się klamkę, dowód, że mężczyzna, na którym zależało jej coraz bardziej, wciąż tam był i że... może jemu też zależało?
Od początku zdawała sobie sprawę z charakteru ich znajomości, z tego, kim tak naprawdę dla niego jest. Zresztą, kiedyś jasno i wyraźnie ustalili zasady – żadnych roszczeń, żadnego kontrolowania, żadnych fantazji na temat wspólnej przyszłości. Ale ostatnio coś się zmieniło, z jakiegoś powodu nagle jej to przestało wystarczać.
– Jak ty to robisz? – zapytała niedawno, kiedy szczytował po raz trzeci z rzędu, a to, co wówczas zobaczyła w wyrazie jego twarzy, sprawiło, że znała odpowiedź prędzej, niż usłyszała:
– Rasowy ogier nigdy nie schodzi z hipodromu.
Od tamtej pory wiedziała, że jest wyłącznie klaczą do posuwania.
– Paulina!
– Idź sobie! Nie chcę cię widzieć!
– Oj, przestań… przecież cię przeprosiłem. Co mam jeszcze zrobić?
– Idź! Wyjdź z tego mieszkania!
– Ale gdzie mam iść? – W jego głosie słychać było bezradność i konsternację.
– Gdziekolwiek. Byle jak najdalej ode mnie.
– Naprawdę cię nie rozumiem – powiedział po chwili dłuższego milczenia. – Ale ok. Jeśli właśnie tego chcesz.
Słyszała jak odchodzi, głuche kroki bosych stóp szybko znikły gdzieś w głębi. Kiedy po upływie kilku minut drzwi wejściowe trzasnęły, nadsłuchiwała jeszcze, jakby nie do końca przekonana, po czym przekręciwszy delikatnie klucz, nacisnęła klamkę.
Szarpnięcie było tak mocne, że Paulina, totalnie oszołomiona, wypadła na przedpokój i gdyby nie Schultz, runęłaby, jak długa.
– Przepraszam – wyszeptał, obejmując ją ciasno. Zaskoczeni nagłą potrzebą czułości, stali tak przez chwilę spleceni w uścisku.
Schultz delikatnie niósł jej twarz ku górze. Popołudniowe słońce rozpaliło ogniem kasztanowe, kręcone włosy Pauliny.
– Czego nie rozumiem? – zapytał, a ona pomyślała, że z miękkością w głosie i z zatroskanym spojrzeniem jest taki niepodobny do siebie.
– Nieważne.
– Dla mnie ważne.
– Przestań! Wiemy, na czym nam zależy, nie odstawiajmy szopki.
– Dlaczego taka jesteś?
– Jaka? – Spojrzała hardo.
– Taka… bojowa. Było nam tak dobrze, a ty… co się dzieje?
– A co to ciebie może obchodzić? – Strzepując resztki chwilowej słabości, wysunęła się z jego ramion i założyła ręce na piersiach. – I w sumie to świnia jesteś… prosiłam cię, żebyś wyszedł.
– Przecież widzę, że coś jest nie tak.
– Wszystko jest w najlepszym porządku. – Paulina ruszyła do sypialni. Schulzt podążył w ślad za nią.
– Przecież cię znam.
– Ty? Mnie? – prychnęła, śmiejąc się sztucznie. – Ty znasz tylko moje cycki i dupę.
– Nie bądź ordynarna. Zależy mi na…
– Zależy ci? – przerwała mu ostro. – Na czym? Na rżnięciu mnie nawet na sucho?
Jednym ruchem podniosła z podłogi sukienkę, lecz nim zdążyła ją ubrać, poczuła dłonie na biodrach.
– Co ja mogę poradzić, że tak na mnie działasz? – mruknął, znowu podniecony.
– Odwal się! – Spróbowała się wyrwać, ale Schultz był zdecydowanie silniejszy. Obrócił ją twarzą do siebie.
– Paulina...
– I nie pierdol, że ci zależy – wysyczała. – Jedyne, czego chcesz, to żebym się dała wyruchać, jęcząc przy tym na tyle głośno, by urosło ci ego.
– Myślałem, że oboje chcemy tego samego. Że mamy te same fantazje...
– To źle myślałeś – wycedziła i od razu pożałowała. – Puść mnie! Wracam do pracy.
– Paulina! Zachowujesz się jak wariatka.
– A ty jak kutas. I wiesz… – Podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. – Koniec z tym. Nie jestem już twoją dziwką.
Kiedy uścisk nieco zelżał, wyrwała się i chwyciła pozostawioną na krześle torebkę.
– Cholera – jęknęła, bliska płaczu. Prawie cała zawartość wysypała się na podłogę – portfel, puder, papierosy, zapalniczka, szminka, klucze od samochodu, dwa tampony i coś, co przypominało latarkę.
– Nie jesteś? To dlaczego ubierasz się tak jak one?
– Wal się. – Paulina szybko zebrała porozrzucane przedmioty.
– Sam? – zaśmiał się i znowu ją do siebie przyciągnął.
– Puść, powiedziałam! Łapy ode mnie!
– Przecież to lubisz.
– Właśnie przestałam – oznajmiła. – Od dziś… od teraz… przestałam być klaczą do posuwania.
Wyraz twarzy Schultza zmienił się diametralnie.
– Wiesz co? – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Pieklisz się, że cię traktuję jak dziwkę, ale sama robisz wszystko, żeby tak cię właśnie traktować. Dlaczego przez całe dwa lata nic mi o sobie nie opowiedziałaś, co? Dlaczego, jak o coś pytam, zbywasz mnie ogólnikami? Albo milczysz? Wiesz, kto tak robi? Właśnie dziwki. Dziwki się nie całują i nie opowiadają o sobie.
– Pierdol się! – odparowała, naciągając na siebie sukienkę.
– Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale to chyba ty musisz sobie zrobić rachunek sumienia – dorzucił ze nieskrywaną już złością. Poczerwieniał na twarzy, widziała jak pulsują mu skronie.
Wiedziała, że ma rację. Wiele razy chciał normalnie, tak po ludzku pogadać, a ona, opancerzona, nie otworzyła się ani razu. Tak naprawdę, to ona przychodziła tu tylko po to, żeby się dobrze wypieprzyć.
– Przepuść mnie. – Spróbowała go wyminąć, ale ten chwycił ją za przedramię. Zabolało.
– O czymś zapomniałaś – powiedział i coś wcisnął jej w dłoń. Spojrzała w dół. – Chociaż to i tak za dużo – dodał takim tonem, że przeszły ją ciarki.
Nim się odwrócił, bez słowa sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki, by w chwilę potem jednym gwałtownym ruchem dotknąć podbrzusza kochanka. Miała ochotę przytrzymać spust dłużej, jednak po czterech sekundach puściła. Wiedząc, że Schultz wstanie dopiero po kilku minutach, zapaliła papierosa i wrzucając pięćdziesięciozłotowy banknot do torebki, wyszła trzasnąwszy drzwiami.