Zanzibar.
Notatka z takim nagłówkiem, wepchnięta na gazetowej stronie gdzieś pomiędzy ogłoszenie o zaginionym wyżle Scheiblera a informacje giełdowe, nie dawała Gizeli spokoju już od kilku dni. Dziewczyna nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie to jest – ani tym bardziej, jak tam jest – ale była niemalże całkowicie pewna, że ta wyspa jest miejscem nieporównanie lepszym od Łodzi. Już sama jej nazwa miała w sobie coś niezwykłego. Wystarczyło, że Gizela powiedziała "Zanzibar" – i już czuła na ustach smak południowych owoców, które widywała tylko przez szybę składu towarów kolonialnych; było dość, że tylko pomyślała o dalekiej wyspie – i łomot krosien w tkalni jakby cichł, duszący, bawełniany pył unoszący się w powietrzu jakby znikał – i słychać było tylko szum oceanu i piosenki w śpiewane dziwnym, murzyńskim języku...
-Gizela!
Dziewczyna drgnęła; czarni jak smoła Murzyni w spódniczkach z trawy – dokładnie tacy, jak na obrazku z opakowania czekolady – gwałtownie zniknęli, zniknęło morze i palmy – i tylko majster, ten okropny, stary Muller, wrzeszczał coś o wadach w schodzącym z krosna towarze...
"Ciekawe, ile trzeba pieniędzy, żeby tam pojechać... - Afrykańska wyspa wciąż i wciąż nie schodziła Gizeli z myśli, była ważniejsza w tej chwili niż cokolwiek innego. - Trzysta rubli? Może pięćset? Pana Scheiblera trzeba spytać, na pewno tam jeździ... - dziewczyna zatrzymała krosno, czółenko było już puste. - No, ale dajmy na to, że z pięćset... Tygodniówki mam dwa i pół rubla, powiedzmy, że jedną trzecią z tego dałabym radę zaoszczędzić – to trzebaby..." - Gizelę, kiedy znów puszczała w ruch maszynę, bez reszty pochłonęły rachunki.
To było jak błysk; uderzenie bidła w plecy, szarpnięcie nieostrożnej ręki przez rozpędzone czółenko – i rozkwitające z sekundy na sekundę plamy krwi na materiale, czerwone jak owoce afrykańskich drzew; znad oceanu ciągnęła bryza, Murzyni w trawiastych spódniczkach znów śpiewali...
Zanzibar...