
Ciepły, bezwietrzny cykl. Jeden z ostatnich w tym roku. Adrian chętnie przeznaczyłby go na pracę w terenie, podziwianie upowietrzania Posłańca czy zakupy. Problem w tym, że miał nóż na gardle. Dosłownie. Ostrze opierało się o jego krtań, przy każdej próbie przełknięcia śliny, delikatnie nacinając skórę.
Nóż kontrolowała prawa dłoń rozsierdzonego bruneta. Tego samego, który lewą ręką mierzwił Adrianowi koszulkę pod szyją, samego Adriana dociskając do ściany. Cegły łysawej kamienicy boleśnie wbijały się chłopakowi w plecy, ale nie to było jego największym zmartwieniem. Tuż przed sobą miał jednoznacznie wściekłe spojrzenie właściciela ostrza, a kilka metrów dalej – dwóch łebków z idiotycznym profesjonalizmem wypisanym na twarzy wypatrujących żandarmów.
– Reiden, prawda? – zapytał brunet. – Wiewiórka z Rywiady.
Wiewiórka. Tak się kończy lekkomyślne powierzanie wyboru pseudonimu antyfanom. Mieszkańcy Skrajni nie skojarzyli Adriana z lisem, rysiem czy niedźwiedziem. Wybrali wiewiórkę. I dlaczego? Zapytał o to. Oczywiście, że o to zapytał. Jeszcze przed Rywiadą. Bo masz rudą kitkę i hycasz – odpowiedział przedstawiciel tłumu, beztrosko wzruszając przy tym ramionami. Hycam?! Też byście hycali, gdyby przynajmniej raz w tygodniu gonił was cały oddział żandarmerii.
– Pamiętasz mnie? – Właściciel noża poprawił uścisk nieuzbrojonej dłoni.
Adrian, rzecz jasna, nie wiedział, z kim ma do czynienia. Zniekształcone przez irytację rysy twarzy wydawały mu się znajome, ale... kto by ich wszystkich spamiętał? Prościej było udawać, że zaszła jakaś pomyłka, i że wzięto go za nie tę wiewiórkę, co trzeba.
– Tamitra – wyjaśnił brunet. – Znam się na szybolotniach. Odszykuję ci ją tak, że panienki będą sikały po nogach z wrażenia – dodał z przekąsem.
W tej właśnie chwili plan zakładający niefortunną pomyłkę wziął w łeb. Adrian przypomniał sobie sytuację, o której napomknął jego rozmówca. Przypomniał ją sobie tak bardzo, że uniósł brwi i odruchowo zaczerpnął powietrza, by zacząć się tłumaczyć.
Potrzebowałem szybolotni bardziej niż ty wtedy. Musiałem dostać się na Soitryn, od tego zależało moje życie. Poza tym muszę powiedzieć, że ktoś sprzedał ci wadliwy egzemplarz. Skrzydło rozdarło się w czasie lądowania. Uderzyłem w skraj skałki i przez dwie godziny trzymałem się wystających korzonków, czekając, aż ktoś odholuje mnie na powierzchnię. Wyświadczyłem ci przysługę i powinieneś mi podziękować. A co robisz? Grozisz mi nożem. To dość bezczelne, nie uważasz?
Ale zamiast powiedzieć to wszystko na głos, Adrian wydusił z siebie tylko krótkie:
– Ups.
– Widzę, że jednak mnie pamiętasz. Bardzo dobrze. – Przez chwilę właściciel noża nawet się uśmiechał. Przez krótką chwilę. Mniej więcej do momentu, w którym wycedził: – Siedem kafli.
Gdyby Adrian miał przy sobie jakieś pieniądze, chętnie by się nimi podzielił. Nie oszukujmy się, gdyby miał jakieś pieniądze, nie tkwiłby na Reikanturze, tylko uciekł na mniej zamieszkałą skałkę. Siedziałby teraz na jej skraju, obserwował pojazdy przepływające po niebie i objadałby się... czymkolwiek!
Ale był, oczywiście, spłukany.
Chcąc wymusić na Wiewiórce jakąkolwiek reakcję, brunet zmrużył oczy i mocniej przycisnął go do ściany. Źle. Bardzo źle. Mrużenie oczu nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
– Nie noszę przy sobie pieniędzy. – Adrian sklecił w końcu pełne zdanie. Poruszanie krtanią z leżącym bezpośrednio nad nią nożem nie należało do zbyt komfortowych czynności, dlatego dźwięki, jakie chłopak z siebie wydawał, były wybitnie piskliwe.
– Nie?
„Nie” wypowiadane w z pozoru spokojny sposób, również nie kojarzyło się Adrianowi zbyt przyjemnie. Zwykle poprzedzało pęknięcie oprawek jego okularów albo żeber. Oprawki całkiem nieźle łapał klej uniwersalny, żebra... no cóż.
– Oddam ci wszystko co do grosza! Jutro.
Właściciel ostrza przyciągnął chłopaka do siebie i raz jeszcze pchnął go na ścianę. Nikt nie został ranny. Nic nie zostało uszkodzone. Oby więcej takich bójek!
– Rozliczymy się teraz, albo...
W powietrzu zawisła złowroga cisza. Ostrze zmieniło swoje położenie; ustawiło się wierzchołkiem tuż nad tętnicą na szyi chłopaka. Krew uderzała pod skórą, jakby nie mogła doczekać się spotkania ze stalą. Klika milimetrów dzieliło Adriana od wykrwawienia się na śmierć w bocznej alejce Reikanturu, ale jakoś nie potrafił się tym przejąć. Był pewien, że na pogróżkach się skończy, że jego rozmówca nie odważy się posunąć dalej.
– Szefie? – Łebkowie zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę. – Skoro chłopak jest z Rywiady, to ten... może...
– To co? – Właściciel ostrza ledwie spojrzał w ich stronę.
– Może powinniśmy odpuścić?
– Co jeśli przekleństwo na nas przelezie?
– Nie przelezie. Jako forma pomocy liczy się umorzony dług, a my niczego nie mamy zamiaru umarzać.
Cała trójka znów skupiła uwagę na Adrianie. Wywołany do odpowiedzi, zaczął się tłumaczyć:
– Po porostu muszę zajść do domu. Naprawdę nie mam przy sobie pieniędzy!
– Niech będzie. – Brunet poluzował uścisk. – Ale pójdziemy tam z tobą. – Oderwał ostrze od szyi chłopaka, wciąż pozostawiając je jednak w zasięgu jego wzroku. – Jeden fałszywy ruch i...
…tyle wiedzieli Adriana. Chłopak odbił się od ściany, odepchnął przeciwnika i czym prędzej wypadł z bocznej alejki na główną ulicę. Minęła chwila, nim łebkowie zrozumieli swój błąd i spróbowali naprawić go, krzycząc do Wiewiórki, by się zatrzymał. Nie zatrzymał się. Nawet, gdy zagrozili, że go dopadną i że szczerze tego pożałuje. Bez cienia żalu, za to z uderzeniową dawką mobilizującego strachu wbiegł w tłum.
Ludzie instynktownie rozstępowali się przed gnającym na oślep chłopakiem. Płynny, zdecydowany, a jednocześnie elastyczny krok potrafił zdziałać cuda. Przechodnie nie próbowali chwytać Wiewiórki. Nie próbowali zastępować mu też drogi. Mieszanie się w cudze sprawy nie leżało w ich interesie. Bierni kretyni. To dzięki nim zwykle udawało mu się zwiać z miejsca zbrodni.
Na trasie ucieczki wyrosło dwóch żandarmów. Beżowe mundury z niewygodnymi do bólu, sztywnymi kołnierzykami sprawiały, że rozpoznał ich z daleka. Miał czas na reakcję. Gładko odbił w lewo i zniknął im z oczu, nim w ogóle zdali sobie sprawę z jego istnienia.
– Złodziej! – usłyszał za sobą jazgot właściciela ostrza.
Adrian miał świetny refleks, co wielokrotnie uratowało mu skórę. Błyskawicznie łączył też fakty. Uciekający w popłochu chłopak w czarnej bluzie z kapturem, za którym biegną aż trzy osoby, był dość czytelnym sygnałem nawet dla najbardziej ociężałych umysłów. Na pewno dają za niego jakąś nagrodę – zgodnie pomyśleli niemal wszyscy na Reikanturze.
Nagle przestali ustępować Wiewiórce miejsca. Zaczęli wyciągać dłonie i zabiegać mu drogę. W normalnych warunkach pewnie dałby za wygraną. Pozwoliłby się złapać i oddać w ręce wściekłych łebków. Przecież by go nie zabili. To tak nie działało. Niebezpiecznych ludzi Adrian wyczuwał z daleka. Miał dość oleju w głowie, by z nimi nie zadzierać.
Największy problem stanowili żandarmi, którzy tego cyklu patrolowali skałkę. Gdyby go złapali, na pewno by się nie wyłgał. Spisaliby dane biometryczne, po czym wyszukali w jego kartotece przewinienie albo dwa. Albo całą listę przewinień – drobnych, bo drobnych, za to w zatrważającej ilości.
– Stój!
Adrian skulił się i mocniej odbił od ziemi. Ktoś chciał go powstrzymać. Kto? Nieważne! I tak chwycił powietrze ponad nim, i musiał obejść się smakiem.
Chłopak skręcił w mniej uczęszczaną uliczkę. Zwolnił, by nie połamać sobie nóg, mimo to kamieniczki wciąż przemykały obok z zawrotną prędkością. Ciasno upakowane, każda innego koloru – przypominały książki na bibliotecznej półce.
Minęło kilka minut, a on już zaczął łapać zadyszkę. Nie był długodystansowcem. Marzył o tym, by się zatrzymać, niestety zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Raz po raz drogę zabiegali mu cywile czy żandarmi. Po Reikanturze błyskawicznie rozniosła się plotka, że Wiewiórka z Rywiady przebywa na skałce, i że jest szansa na jego złapanie.
Wybiegł spomiędzy budynków.
Wypluję płuca...
Uliczka stromo opadała w dół; przed Adrianem wyrosła panorama dolnych dzielnic miasta. Rozejrzał się po skałce, namierzył interesujące go punkty. Zwłaszcza jeden z nich – lądowisko dla gości, którzy przyjechali obejrzeć upowietrzanie Posłańca. Doskonale. Bez wahania ruszył w tamtą stronę.
Kilka chwil później, już nie tak lekko i zwinnie, jak wymagała tego sytuacja, przelazł przez płot. Ochrona lądowiska natychmiast go zauważyła. Zignorował ich. Nie zdążą go złapać. Nie zdążą nawet zastanowić się, czy warto opuszczać posterunek. Przebiegł przez plac, mijając stojące w równych rzędach szybolotnie. Złożone, przypominały miejskie skutery na delikatnych kołach. Zatrzymał się przy ostatnim (graniczącym bezpośrednio ze skrajem skałki) szeregu.
Spróbował zapanować nad oddechem. Bezskutecznie. Organizm stanowczo domagał się tlenu i Adrian nic nie mógł na to poradzić. Krew huczała mu w uszach, a przed oczami majaczyły czarne plamki. Stanowczo nie był długodystansowcem.
W powietrzu zaświszczał strzał ostrzegawczy. Chłopak pochylił głowę, jednocześnie zasłaniając ją rękami. Dopiero po fakcie uświadomił sobie, że była to strata czasu. Gdyby chcieli go trafić, na pewno by to zrobili. Stał na ogromnym placu, odsłonięty z każdej strony. Tylko jakaś kompletna oferma mogłaby spudłować.
Szybko ocenił sytuację. Po lewej miał żandarmów, po prawej tłum, który powinien oglądać lotników szykujących się do pokazu, ale z jakiegoś powodu bardziej był zainteresowany polowaniem na Wiewiórkę. A z tyłu? Ochrona parkingu wciąż zastanawiała się, czy warto cokolwiek robić. Patrzyli to na żandarmów, to na Adriana, jakby samodzielne myślenie sprawiało im problem i czekali, aż któraś ze stron udzieli im instrukcji.
Spośród kilkuset szybolotni Adrian wybrał tę, z której miał zamiar skorzystać. Kopniakiem zerwał kłódkę (łańcuszek zabezpieczający był do bólu tandetny – w końcu właściciel korzystał ze strzeżonego parkingu). Lekka, fioletowa rama. Delikatny stelaż. Doskonale. Adrian był w stanie przepchnąć pojazd bez uruchamiania napędu i nie wyzionąć przy tym ducha.
Bądź półautomatem – poprosił szybolotnię, po czym zaparł się nogami o wylewkę lądowiska i przełamał blokadę przedniego koła.
Bądź półautomatem. – Skierował szybolotnię na opadający w dół skraj placu. Wprawił ją w ruch, następnie siadł za sterami i pozwolił sile spadania zająć się resztą. Pojazd zaczął toczyć się po gładkim pasie startowym, z każdą chwilą nabierając prędkości.
Bądź półautomatem. – Spojrzał przed siebie, na bezkresne niebo Skrajni. Głęboki błękit puchł w oczach. Wiatr zrzucił Adrianowi kaptur z głowy, rozwiał mu włosy i wdarł się pod oprawki jego okularów. Pas startowy skracał się z każdą chwilą.
Chłopak pochylił się, by zminimalizować opór powietrza. Kurczowo chwycił ramę i przymknął oczy.
Nagle ziemia pod kołami po prostu się skończyła. Przestrzeń w dole wypełniło niebo. Jednolity błękit otoczył chłopaka niemal z każdej strony. Żołądek natychmiast opanowało uczucie nieważkości. Krew zatętniła Adrianowi między oczami i u podstawy czaszki, ale zignorował to. Pęd powietrza zaczął odrywać go od siodełka. Ugiął nogi w kolanach i przygarbił się, by nie odpaść od szybolotni.
„Brak kontaktu z podłożem. Awaryjne otwarcie błony nośnej” – zakomunikował interfejs.
Półautomat! Dzięki bogom!
Z ramy, zarówno przed jak i za chłopakiem, wyskoczyły prowadnice, a tuż nad głową Adriana rozpostarło się trójkątne skrzydło. Gdy materiał został wypełniony wiatrem, szybolotnią wstrząsnęły turbulencje. Chłopak przyciągnął pojazd do siebie, później przypiął się paskiem do siodełka i oparł dłonie na sterownicy.
Obejrzał się na Reikantur. Choć cały świat nagle zwolnił, Adrian wciąż oddalał się od zawieszonego w powietrzu lądu. Szybko. Stanowczo zbyt szybko. Widział już krawędzie skałki. Widział najniżej położony punkt jej rewersu i najwyższe budynki awersu. W ciągu kilku sekund Reikantur upodobnił się do koślawego dysku.
Pozbawiona napędu szybolotnia błyskawicznie wytracała prędkość. Adrian wiedział, że w ten sposób daleko nie zaleci, że lada chwila zawiśnie w niebie i jedyną rzeczą, jaką będzie w stanie zrobić, będzie bierne czekanie na żandarmów. Do tego nie miał zamiaru dopuścić. Pochylił się w lewo, całym ciężarem ciała napierając na sterownicę. Skrzydło odkształciło się, a szybolotnia wykonała gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła leniwie sunąć w stronę Reikanturu. Adrian uniósł jeszcze dziób, by wznieść się nieco wyżej i na tym skończyły się jego możliwości manewrowania.
Żandarmi stanęli w rzędzie przed skrajem skałki. Bez zastanowienia wymierzyli w chłopaka z kuszy i wystrzelili. Bełt przeleciał Adrianowi koło ucha, po czym przebił skrzydło na wylot. Niedobrze. Sprawna błona nośna była mu chwilowo niezbędna do życia.
Objęcia grawitacyjne Reikanturu chwyciły szybolotnię i zaczęły ciągnąć ją ku sobie. Wiedziona tą samą siłą grzywka, opadła chłopakowi na oczy, ale pęd powietrza uderzający od spodu błyskawicznie poderwał ją do góry. Skrzydło wypełniło się wiatrem. Prowadzona przez bełt linka pękła. W tej samej chwili rozległ się też dźwięk rozdzieranego materiału.
Adrian pociągnął sterownicę, by zyskać jeszcze odrobinę wysokości. Szybolotnia gwałtownie odbiła w prawo, a później wpadła w korkociąg. Niebo oraz awers skałki przeplatały się ze sobą wśród świstu wiatru. Chłopak był pewien, że lada chwila zginie.
Szarpnął sterownicą, później całą ramą, ale szybolotnia za nic miała sobie jego rozkazy. Obracała się, wiedziona to pędem powietrza, to siłą spadania.
Co teraz?! Ziemia zbliżała się do Adriana w zatrważającym tempie.
Wytracić prędkość. Zwiększyć opór.
Spojrzał na uszkodzone skrzydło. Łopotało jak nadpobudliwa chorągiewka, jak serce chłopaka. Gdyby dało się je jakoś ustabilizować... Wyciągnął rękę. Pasek twardo trzymał go jednak przy ramie. Odpiął się i...
Osioł.
Szybolotnia zrzuciła go z grzbietu.
Zaplątał się w błonę nośną. Zerwał ją ze stelaża i w jej towarzystwie spadł na Reikantur. Uderzył o coś, kilkakrotnie, później przeturlał się po gładkim zboczu, instynktownie chroniąc brzuch oraz głowę. Zatrzymał się na metalowej siatce i na czymś twardym. Na czym? Na skałce? Tak! Na skałce! Na ziemi!
Szybolotnia poleciała kawałek dalej; z hukiem wbiła się w najbliższy budynek.
Przez dłuższą chwilę Adrian leżał nieruchomo. Bał się, że jeśli chociażby drgnie, spadnie niżej lub, co byłoby jeszcze gorsze – zacznie dryfować w Skrajni. Nie chciał w głupi sposób zaprzepaścić tego, że przeżył. Właśnie... Przeżył? Jak?! Dlaczego?!
Usiadł. Bolało go całe ciało, ale żadna z kości nie została złamana i nie był ciężko ranny. Spojrzał w górę. Na długich sznurach wisiały panele, które miały wyświetlać informacje o pokazie lotniczym dla wyżej położonych dzielnic Reikanturu. Miały. Ale zamortyzowały upadek Adriana.
– Wszystko w porządku? – spytał jakiś zaniepokojony przechodzień.
Adrian zerknął w jego stronę i odetchnął z ulgą. Byli oddzieleni siatką. Udając, że nic wielkiego się nie stało, że nie kręci mu się w głowie i nie jest mu niedobrze, wstał, po czym posłał mężczyźnie beztroski uśmiech.
– Jasne, że wszystko w porządku. – Jak gdyby nigdy nic otrzepał się z kurzu.
– Na pewno? Rozbiłeś się o skałkę. Chyba powinien zobaczyć cię medyk.
– Rozbiłem się? – Chciał poprawić okulary. Oprawka była wygięta w trzech miejscach, dlatego przetarł je i wsadził do kieszeni. Rozmazana gęba przechodnia od razu wydała mu się sympatyczniejsza. – Nie. Nie. To było zamierzone. Testowałem rozkład siły spadania dla chłopaków. Zaraz będzie właściwa część. Zobacz!
Jak na komendę rozpoczął się pokaz lotniczy. Flota lotni, szybolotni, ślizgaczy i szybowców rozpierzchła się po niebie, tworząc zapierającą dech w piersiach choreografię. Kolorowy dym i sztuczne ognie malowały w Skrajni kolejne obrazy. Każdy z nich witany był przez widownię okrzykami pełnymi zachwytu.
– Dobrze wam idzie, chłopaki! – zawołał Adrian, jednocześnie szukając wśród przechodniów żandarmerii. Wyglądało na to, że (chwilowo) był bezpieczny.
Postanowił skorzystać z zamieszania, usunąć się wszystkim z zasięgu wzroku i znaleźć jakąś dobrą kryjówkę. Problem rozwiązał się szybciej, niż Adrian przypuszczał – plac, na który spadł, zakończony był otwartymi drzwiami ładowni.
Skupieni na pokazie lotniczym strażnicy nie zwrócili na niego uwagi. Wszedł na statek głównymi drzwiami i od razu poczuł się jak w domu. Przespacerował się po ładowni, wybrał odpowiednio zaopatrzoną w prowiant kryjówkę z zamiarem spędzenia w niej całego rejsu. Miał wprawę w tego rodzaju podróżach. Robił to setki razy. Co mogłoby pójść nie tak?