Dobre złego początki

1
Fragment, który zamieszczam, otwiera dłuższy tekst. Życzę miłej zabawy. Bądźcie bezlitośni :)
Ciepły, bezwietrzny cykl. Jeden z ostatnich w tym roku. Adrian chętnie przeznaczyłby go na pracę w terenie, podziwianie upowietrzania Posłańca czy zakupy. Problem w tym, że miał nóż na gardle. Dosłownie. Ostrze opierało się o jego krtań, przy każdej próbie przełknięcia śliny, delikatnie nacinając skórę.
Nóż kontrolowała prawa dłoń rozsierdzonego bruneta. Tego samego, który lewą ręką mierzwił Adrianowi koszulkę pod szyją, samego Adriana dociskając do ściany. Cegły łysawej kamienicy boleśnie wbijały się chłopakowi w plecy, ale nie to było jego największym zmartwieniem. Tuż przed sobą miał jednoznacznie wściekłe spojrzenie właściciela ostrza, a kilka metrów dalej – dwóch łebków z idiotycznym profesjonalizmem wypisanym na twarzy wypatrujących żandarmów.
– Reiden, prawda? – zapytał brunet. – Wiewiórka z Rywiady.
Wiewiórka. Tak się kończy lekkomyślne powierzanie wyboru pseudonimu antyfanom. Mieszkańcy Skrajni nie skojarzyli Adriana z lisem, rysiem czy niedźwiedziem. Wybrali wiewiórkę. I dlaczego? Zapytał o to. Oczywiście, że o to zapytał. Jeszcze przed Rywiadą. Bo masz rudą kitkę i hycasz – odpowiedział przedstawiciel tłumu, beztrosko wzruszając przy tym ramionami. Hycam?! Też byście hycali, gdyby przynajmniej raz w tygodniu gonił was cały oddział żandarmerii.
– Pamiętasz mnie? – Właściciel noża poprawił uścisk nieuzbrojonej dłoni.
Adrian, rzecz jasna, nie wiedział, z kim ma do czynienia. Zniekształcone przez irytację rysy twarzy wydawały mu się znajome, ale... kto by ich wszystkich spamiętał? Prościej było udawać, że zaszła jakaś pomyłka, i że wzięto go za nie tę wiewiórkę, co trzeba.
– Tamitra – wyjaśnił brunet. – Znam się na szybolotniach. Odszykuję ci ją tak, że panienki będą sikały po nogach z wrażenia – dodał z przekąsem.
W tej właśnie chwili plan zakładający niefortunną pomyłkę wziął w łeb. Adrian przypomniał sobie sytuację, o której napomknął jego rozmówca. Przypomniał ją sobie tak bardzo, że uniósł brwi i odruchowo zaczerpnął powietrza, by zacząć się tłumaczyć.
Potrzebowałem szybolotni bardziej niż ty wtedy. Musiałem dostać się na Soitryn, od tego zależało moje życie. Poza tym muszę powiedzieć, że ktoś sprzedał ci wadliwy egzemplarz. Skrzydło rozdarło się w czasie lądowania. Uderzyłem w skraj skałki i przez dwie godziny trzymałem się wystających korzonków, czekając, aż ktoś odholuje mnie na powierzchnię. Wyświadczyłem ci przysługę i powinieneś mi podziękować. A co robisz? Grozisz mi nożem. To dość bezczelne, nie uważasz?
Ale zamiast powiedzieć to wszystko na głos, Adrian wydusił z siebie tylko krótkie:
– Ups.
– Widzę, że jednak mnie pamiętasz. Bardzo dobrze. – Przez chwilę właściciel noża nawet się uśmiechał. Przez krótką chwilę. Mniej więcej do momentu, w którym wycedził: – Siedem kafli.
Gdyby Adrian miał przy sobie jakieś pieniądze, chętnie by się nimi podzielił. Nie oszukujmy się, gdyby miał jakieś pieniądze, nie tkwiłby na Reikanturze, tylko uciekł na mniej zamieszkałą skałkę. Siedziałby teraz na jej skraju, obserwował pojazdy przepływające po niebie i objadałby się... czymkolwiek!
Ale był, oczywiście, spłukany.
Chcąc wymusić na Wiewiórce jakąkolwiek reakcję, brunet zmrużył oczy i mocniej przycisnął go do ściany. Źle. Bardzo źle. Mrużenie oczu nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
– Nie noszę przy sobie pieniędzy. – Adrian sklecił w końcu pełne zdanie. Poruszanie krtanią z leżącym bezpośrednio nad nią nożem nie należało do zbyt komfortowych czynności, dlatego dźwięki, jakie chłopak z siebie wydawał, były wybitnie piskliwe.
– Nie?
„Nie” wypowiadane w z pozoru spokojny sposób, również nie kojarzyło się Adrianowi zbyt przyjemnie. Zwykle poprzedzało pęknięcie oprawek jego okularów albo żeber. Oprawki całkiem nieźle łapał klej uniwersalny, żebra... no cóż.
– Oddam ci wszystko co do grosza! Jutro.
Właściciel ostrza przyciągnął chłopaka do siebie i raz jeszcze pchnął go na ścianę. Nikt nie został ranny. Nic nie zostało uszkodzone. Oby więcej takich bójek!
– Rozliczymy się teraz, albo...
W powietrzu zawisła złowroga cisza. Ostrze zmieniło swoje położenie; ustawiło się wierzchołkiem tuż nad tętnicą na szyi chłopaka. Krew uderzała pod skórą, jakby nie mogła doczekać się spotkania ze stalą. Klika milimetrów dzieliło Adriana od wykrwawienia się na śmierć w bocznej alejce Reikanturu, ale jakoś nie potrafił się tym przejąć. Był pewien, że na pogróżkach się skończy, że jego rozmówca nie odważy się posunąć dalej.
– Szefie? – Łebkowie zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę. – Skoro chłopak jest z Rywiady, to ten... może...
– To co? – Właściciel ostrza ledwie spojrzał w ich stronę.
– Może powinniśmy odpuścić?
– Co jeśli przekleństwo na nas przelezie?
– Nie przelezie. Jako forma pomocy liczy się umorzony dług, a my niczego nie mamy zamiaru umarzać.
Cała trójka znów skupiła uwagę na Adrianie. Wywołany do odpowiedzi, zaczął się tłumaczyć:
– Po porostu muszę zajść do domu. Naprawdę nie mam przy sobie pieniędzy!
– Niech będzie. – Brunet poluzował uścisk. – Ale pójdziemy tam z tobą. – Oderwał ostrze od szyi chłopaka, wciąż pozostawiając je jednak w zasięgu jego wzroku. – Jeden fałszywy ruch i...
…tyle wiedzieli Adriana. Chłopak odbił się od ściany, odepchnął przeciwnika i czym prędzej wypadł z bocznej alejki na główną ulicę. Minęła chwila, nim łebkowie zrozumieli swój błąd i spróbowali naprawić go, krzycząc do Wiewiórki, by się zatrzymał. Nie zatrzymał się. Nawet, gdy zagrozili, że go dopadną i że szczerze tego pożałuje. Bez cienia żalu, za to z uderzeniową dawką mobilizującego strachu wbiegł w tłum.
Ludzie instynktownie rozstępowali się przed gnającym na oślep chłopakiem. Płynny, zdecydowany, a jednocześnie elastyczny krok potrafił zdziałać cuda. Przechodnie nie próbowali chwytać Wiewiórki. Nie próbowali zastępować mu też drogi. Mieszanie się w cudze sprawy nie leżało w ich interesie. Bierni kretyni. To dzięki nim zwykle udawało mu się zwiać z miejsca zbrodni.
Na trasie ucieczki wyrosło dwóch żandarmów. Beżowe mundury z niewygodnymi do bólu, sztywnymi kołnierzykami sprawiały, że rozpoznał ich z daleka. Miał czas na reakcję. Gładko odbił w lewo i zniknął im z oczu, nim w ogóle zdali sobie sprawę z jego istnienia.
– Złodziej! – usłyszał za sobą jazgot właściciela ostrza.
Adrian miał świetny refleks, co wielokrotnie uratowało mu skórę. Błyskawicznie łączył też fakty. Uciekający w popłochu chłopak w czarnej bluzie z kapturem, za którym biegną aż trzy osoby, był dość czytelnym sygnałem nawet dla najbardziej ociężałych umysłów. Na pewno dają za niego jakąś nagrodę – zgodnie pomyśleli niemal wszyscy na Reikanturze.
Nagle przestali ustępować Wiewiórce miejsca. Zaczęli wyciągać dłonie i zabiegać mu drogę. W normalnych warunkach pewnie dałby za wygraną. Pozwoliłby się złapać i oddać w ręce wściekłych łebków. Przecież by go nie zabili. To tak nie działało. Niebezpiecznych ludzi Adrian wyczuwał z daleka. Miał dość oleju w głowie, by z nimi nie zadzierać.
Największy problem stanowili żandarmi, którzy tego cyklu patrolowali skałkę. Gdyby go złapali, na pewno by się nie wyłgał. Spisaliby dane biometryczne, po czym wyszukali w jego kartotece przewinienie albo dwa. Albo całą listę przewinień – drobnych, bo drobnych, za to w zatrważającej ilości.
– Stój!
Adrian skulił się i mocniej odbił od ziemi. Ktoś chciał go powstrzymać. Kto? Nieważne! I tak chwycił powietrze ponad nim, i musiał obejść się smakiem.
Chłopak skręcił w mniej uczęszczaną uliczkę. Zwolnił, by nie połamać sobie nóg, mimo to kamieniczki wciąż przemykały obok z zawrotną prędkością. Ciasno upakowane, każda innego koloru – przypominały książki na bibliotecznej półce.
Minęło kilka minut, a on już zaczął łapać zadyszkę. Nie był długodystansowcem. Marzył o tym, by się zatrzymać, niestety zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Raz po raz drogę zabiegali mu cywile czy żandarmi. Po Reikanturze błyskawicznie rozniosła się plotka, że Wiewiórka z Rywiady przebywa na skałce, i że jest szansa na jego złapanie.
Wybiegł spomiędzy budynków.
Wypluję płuca...
Uliczka stromo opadała w dół; przed Adrianem wyrosła panorama dolnych dzielnic miasta. Rozejrzał się po skałce, namierzył interesujące go punkty. Zwłaszcza jeden z nich – lądowisko dla gości, którzy przyjechali obejrzeć upowietrzanie Posłańca. Doskonale. Bez wahania ruszył w tamtą stronę.
Kilka chwil później, już nie tak lekko i zwinnie, jak wymagała tego sytuacja, przelazł przez płot. Ochrona lądowiska natychmiast go zauważyła. Zignorował ich. Nie zdążą go złapać. Nie zdążą nawet zastanowić się, czy warto opuszczać posterunek. Przebiegł przez plac, mijając stojące w równych rzędach szybolotnie. Złożone, przypominały miejskie skutery na delikatnych kołach. Zatrzymał się przy ostatnim (graniczącym bezpośrednio ze skrajem skałki) szeregu.
Spróbował zapanować nad oddechem. Bezskutecznie. Organizm stanowczo domagał się tlenu i Adrian nic nie mógł na to poradzić. Krew huczała mu w uszach, a przed oczami majaczyły czarne plamki. Stanowczo nie był długodystansowcem.
W powietrzu zaświszczał strzał ostrzegawczy. Chłopak pochylił głowę, jednocześnie zasłaniając ją rękami. Dopiero po fakcie uświadomił sobie, że była to strata czasu. Gdyby chcieli go trafić, na pewno by to zrobili. Stał na ogromnym placu, odsłonięty z każdej strony. Tylko jakaś kompletna oferma mogłaby spudłować.
Szybko ocenił sytuację. Po lewej miał żandarmów, po prawej tłum, który powinien oglądać lotników szykujących się do pokazu, ale z jakiegoś powodu bardziej był zainteresowany polowaniem na Wiewiórkę. A z tyłu? Ochrona parkingu wciąż zastanawiała się, czy warto cokolwiek robić. Patrzyli to na żandarmów, to na Adriana, jakby samodzielne myślenie sprawiało im problem i czekali, aż któraś ze stron udzieli im instrukcji.
Spośród kilkuset szybolotni Adrian wybrał tę, z której miał zamiar skorzystać. Kopniakiem zerwał kłódkę (łańcuszek zabezpieczający był do bólu tandetny – w końcu właściciel korzystał ze strzeżonego parkingu). Lekka, fioletowa rama. Delikatny stelaż. Doskonale. Adrian był w stanie przepchnąć pojazd bez uruchamiania napędu i nie wyzionąć przy tym ducha.
Bądź półautomatem – poprosił szybolotnię, po czym zaparł się nogami o wylewkę lądowiska i przełamał blokadę przedniego koła.
Bądź półautomatem. – Skierował szybolotnię na opadający w dół skraj placu. Wprawił ją w ruch, następnie siadł za sterami i pozwolił sile spadania zająć się resztą. Pojazd zaczął toczyć się po gładkim pasie startowym, z każdą chwilą nabierając prędkości.
Bądź półautomatem. – Spojrzał przed siebie, na bezkresne niebo Skrajni. Głęboki błękit puchł w oczach. Wiatr zrzucił Adrianowi kaptur z głowy, rozwiał mu włosy i wdarł się pod oprawki jego okularów. Pas startowy skracał się z każdą chwilą.
Chłopak pochylił się, by zminimalizować opór powietrza. Kurczowo chwycił ramę i przymknął oczy.
Nagle ziemia pod kołami po prostu się skończyła. Przestrzeń w dole wypełniło niebo. Jednolity błękit otoczył chłopaka niemal z każdej strony. Żołądek natychmiast opanowało uczucie nieważkości. Krew zatętniła Adrianowi między oczami i u podstawy czaszki, ale zignorował to. Pęd powietrza zaczął odrywać go od siodełka. Ugiął nogi w kolanach i przygarbił się, by nie odpaść od szybolotni.
„Brak kontaktu z podłożem. Awaryjne otwarcie błony nośnej” – zakomunikował interfejs.
Półautomat! Dzięki bogom!
Z ramy, zarówno przed jak i za chłopakiem, wyskoczyły prowadnice, a tuż nad głową Adriana rozpostarło się trójkątne skrzydło. Gdy materiał został wypełniony wiatrem, szybolotnią wstrząsnęły turbulencje. Chłopak przyciągnął pojazd do siebie, później przypiął się paskiem do siodełka i oparł dłonie na sterownicy.
Obejrzał się na Reikantur. Choć cały świat nagle zwolnił, Adrian wciąż oddalał się od zawieszonego w powietrzu lądu. Szybko. Stanowczo zbyt szybko. Widział już krawędzie skałki. Widział najniżej położony punkt jej rewersu i najwyższe budynki awersu. W ciągu kilku sekund Reikantur upodobnił się do koślawego dysku.
Pozbawiona napędu szybolotnia błyskawicznie wytracała prędkość. Adrian wiedział, że w ten sposób daleko nie zaleci, że lada chwila zawiśnie w niebie i jedyną rzeczą, jaką będzie w stanie zrobić, będzie bierne czekanie na żandarmów. Do tego nie miał zamiaru dopuścić. Pochylił się w lewo, całym ciężarem ciała napierając na sterownicę. Skrzydło odkształciło się, a szybolotnia wykonała gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła leniwie sunąć w stronę Reikanturu. Adrian uniósł jeszcze dziób, by wznieść się nieco wyżej i na tym skończyły się jego możliwości manewrowania.
Żandarmi stanęli w rzędzie przed skrajem skałki. Bez zastanowienia wymierzyli w chłopaka z kuszy i wystrzelili. Bełt przeleciał Adrianowi koło ucha, po czym przebił skrzydło na wylot. Niedobrze. Sprawna błona nośna była mu chwilowo niezbędna do życia.
Objęcia grawitacyjne Reikanturu chwyciły szybolotnię i zaczęły ciągnąć ją ku sobie. Wiedziona tą samą siłą grzywka, opadła chłopakowi na oczy, ale pęd powietrza uderzający od spodu błyskawicznie poderwał ją do góry. Skrzydło wypełniło się wiatrem. Prowadzona przez bełt linka pękła. W tej samej chwili rozległ się też dźwięk rozdzieranego materiału.
Adrian pociągnął sterownicę, by zyskać jeszcze odrobinę wysokości. Szybolotnia gwałtownie odbiła w prawo, a później wpadła w korkociąg. Niebo oraz awers skałki przeplatały się ze sobą wśród świstu wiatru. Chłopak był pewien, że lada chwila zginie.
Szarpnął sterownicą, później całą ramą, ale szybolotnia za nic miała sobie jego rozkazy. Obracała się, wiedziona to pędem powietrza, to siłą spadania.
Co teraz?! Ziemia zbliżała się do Adriana w zatrważającym tempie.
Wytracić prędkość. Zwiększyć opór.
Spojrzał na uszkodzone skrzydło. Łopotało jak nadpobudliwa chorągiewka, jak serce chłopaka. Gdyby dało się je jakoś ustabilizować... Wyciągnął rękę. Pasek twardo trzymał go jednak przy ramie. Odpiął się i...
Osioł.
Szybolotnia zrzuciła go z grzbietu.
Zaplątał się w błonę nośną. Zerwał ją ze stelaża i w jej towarzystwie spadł na Reikantur. Uderzył o coś, kilkakrotnie, później przeturlał się po gładkim zboczu, instynktownie chroniąc brzuch oraz głowę. Zatrzymał się na metalowej siatce i na czymś twardym. Na czym? Na skałce? Tak! Na skałce! Na ziemi!
Szybolotnia poleciała kawałek dalej; z hukiem wbiła się w najbliższy budynek.
Przez dłuższą chwilę Adrian leżał nieruchomo. Bał się, że jeśli chociażby drgnie, spadnie niżej lub, co byłoby jeszcze gorsze – zacznie dryfować w Skrajni. Nie chciał w głupi sposób zaprzepaścić tego, że przeżył. Właśnie... Przeżył? Jak?! Dlaczego?!
Usiadł. Bolało go całe ciało, ale żadna z kości nie została złamana i nie był ciężko ranny. Spojrzał w górę. Na długich sznurach wisiały panele, które miały wyświetlać informacje o pokazie lotniczym dla wyżej położonych dzielnic Reikanturu. Miały. Ale zamortyzowały upadek Adriana.
– Wszystko w porządku? – spytał jakiś zaniepokojony przechodzień.
Adrian zerknął w jego stronę i odetchnął z ulgą. Byli oddzieleni siatką. Udając, że nic wielkiego się nie stało, że nie kręci mu się w głowie i nie jest mu niedobrze, wstał, po czym posłał mężczyźnie beztroski uśmiech.
– Jasne, że wszystko w porządku. – Jak gdyby nigdy nic otrzepał się z kurzu.
– Na pewno? Rozbiłeś się o skałkę. Chyba powinien zobaczyć cię medyk.
– Rozbiłem się? – Chciał poprawić okulary. Oprawka była wygięta w trzech miejscach, dlatego przetarł je i wsadził do kieszeni. Rozmazana gęba przechodnia od razu wydała mu się sympatyczniejsza. – Nie. Nie. To było zamierzone. Testowałem rozkład siły spadania dla chłopaków. Zaraz będzie właściwa część. Zobacz!
Jak na komendę rozpoczął się pokaz lotniczy. Flota lotni, szybolotni, ślizgaczy i szybowców rozpierzchła się po niebie, tworząc zapierającą dech w piersiach choreografię. Kolorowy dym i sztuczne ognie malowały w Skrajni kolejne obrazy. Każdy z nich witany był przez widownię okrzykami pełnymi zachwytu.
– Dobrze wam idzie, chłopaki! – zawołał Adrian, jednocześnie szukając wśród przechodniów żandarmerii. Wyglądało na to, że (chwilowo) był bezpieczny.
Postanowił skorzystać z zamieszania, usunąć się wszystkim z zasięgu wzroku i znaleźć jakąś dobrą kryjówkę. Problem rozwiązał się szybciej, niż Adrian przypuszczał – plac, na który spadł, zakończony był otwartymi drzwiami ładowni.
Skupieni na pokazie lotniczym strażnicy nie zwrócili na niego uwagi. Wszedł na statek głównymi drzwiami i od razu poczuł się jak w domu. Przespacerował się po ładowni, wybrał odpowiednio zaopatrzoną w prowiant kryjówkę z zamiarem spędzenia w niej całego rejsu. Miał wprawę w tego rodzaju podróżach. Robił to setki razy. Co mogłoby pójść nie tak?

[W] Dobre złego początki

2
To tak.
Najpierw kubeczek miodu. Bo zapowiada się fajna historia, akcja idzie płynnie, do postaci idzie się przywiązać, a nawet (!) trzymać kciuki. Rytm opowieści w porządku, nic nie zgrzyta i nie dłuży. Dialog sztuk jeden - OK. A i klimat bliski mojemu, choć u mnie bez latających wysp.
I tak, jestem ciekaw co dalej.
A teraz kubeczek dziegciu. Łyżka po łyżce.
Są kiksy, niektóre wręcz zabawne. Jedziemy:
Strzałka pisze: Nóż kontrolowała prawa dłoń rozsierdzonego bruneta.
Zdanie Niepotrzebnie Przydługie. "Nóż dzierżył/trzymał/należał do rozsierdzony(ego) brunet(a). Bez kombinowania.
Strzałka pisze: lewą ręką mierzwił Adrianowi koszulkę pod szyją
Zmierzwić można grzywkę. Pieszczotliwie. Ewentualnie włosy na klacie. Też pieszczotliwie. Gniótł, miął.
Strzałka pisze: Cegły łysawej kamienicy
To idzie do babolarium. I to zaraz.
Strzałka pisze: z idiotycznym profesjonalizmem wypisanym na twarzy
I to też
Strzałka pisze: Znam się na szybolotniach
Ciekawi mnie jak to wygląda. Generalnie nie czepiam się neologizmów, ale ta nazwa to jakiś potworek. Zgodzimy się że lotnia to rodzaj szybowca, si? Więc - coś w stylu balonosterowca czy skrzydłosamolotu ;)
Strzałka pisze: Uderzyłem w skraj skałki
Ten "skraj skałki" się często powtarza i brzmi dość pokracznie. Rozumiem ze chodzi o skraj latającej wyspy.
Strzałka pisze: Poruszanie krtanią z leżącym bezpośrednio nad nią nożem
chyba z "przyciśniętym do"
Strzałka pisze: – Po porostu muszę zajść do domu.
porostu to u nich pora dnia? modlitwa poranna?
Strzałka pisze: – Złodziej! – usłyszał za sobą jazgot właściciela ostrza.
Krzyk. Jazgot to raczej DużeIlościNarazSłów.
Strzałka pisze: Spisaliby dane biometryczne
Właśnie taka jest zaleta danych biometrycznych, że się ich nie spisuje. Tylko skanuje.
Strzałka pisze: Zatrzymał się przy ostatnim (graniczącym bezpośrednio ze skrajem skałki) szeregu.
Na chuchu Autorce ten nawias, skoro wystarczy przecinek?
Strzałka pisze: Spośród kilkuset szybolotni Adrian wybrał tę, z której miał zamiar skorzystać.
Ciekawe, co by zrobił, gdyby przypadkiem wybrał tę, z której nie miał zamiaru skorzystać.
Strzałka pisze: „Brak kontaktu z podłożem. Awaryjne otwarcie błony nośnej” – zakomunikował interfejs.
Półautomat! Dzięki bogom!
Hmmm będąc specem od szybolotni - czy nie sprawdziłby najpierw TEGO, a nie że fioletowa rama?
Strzałka pisze: Bez zastanowienia wymierzyli w chłopaka z kuszy i wystrzelili
Oczyma wyobraźni widzę sześciu chłopa wyrywających sobie kuszę.
Strzałka pisze: Prowadzona przez bełt linka pękła.
Skąd się tam wzięła linka???
Strzałka pisze: że (chwilowo) był bezpieczny.
ponownie - na co Ci ten nawias?
Strzałka pisze: plac, na który spadł, zakończony był otwartymi drzwiami ładowni.
Skąd tam do jasnej Anielki wzięła się ładownia i statek???
Strzałka pisze: Miał wprawę w tego rodzaju podróżach. Robił to setki razy. Co mogłoby pójść nie tak?
Jestem ciekaw. Serio.

Mimo baboli jak wyżej - na tak. Mozolna robota przed Tobą, ale widzę bazę i potencjał.
M79
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

Dobre złego początki

3
Zacznę od tego, że fragment mi się podobał :) wciągnęłaś mnie opowieścią, humorem i akcją. Ale...
Przede wszystkim, chociaż to głupie, razi mnie imię głównego bohatera. Akcja dzieje się w jakimś dziwnym świecie, a on ma na imię Adrian. Nie pasuje mi to do klimatu. Chociaż powinnam się cieszyć, że nie Janusz. Pasowałoby mi jakieś bardziej "fantastyczne".

Po drugie - czytając, czułam się bardzo zagubiona. Ja wiem, że fragment i w ogóle, ale wrzucasz mnie, jako czytelnika do kompletnie obcego świata, który z jednej strony zdaje się podobny do mojego, a z drugiej, nie może się bardziej różnić. Jednocześnie niczego nie wyjaśniasz. Muszę się sama domyślać o co chodzi z tymi cyklami, Reikanturem, lotniami itd. Brakuje mi pewnego tła dla świata, w którym wszystko się rozgrywa.

Jako, że jestem typowym niedzielnym czytaczem, to żadne miałkości nie wpadły mi w oko, ale zapewne się znajdują, tylko dla mnie nie do wyłapania. Od tego są tutaj inni, odpowiedni ludzie :) Podoba mi się klimat i świat (a przynajmniej to, co zaobserwowałam), który wydaje się interesujący. Ciekawe połączenie kilku różnych elementów. Jestem ciekawa co dalej, więc jeśli masz tego więcej, to chętnie się zapoznam, jak nie tu, to na priv ;)

[W] Dobre złego początki

5
Dziękuję za szybki odzew :)
Z części wtop się wytłumaczę. Resztę od razu idę poprawiać.
Misieq79 pisze:
Strzałka pisze: Znam się na szybolotniach
Ciekawi mnie jak to wygląda. Generalnie nie czepiam się neologizmów, ale ta nazwa to jakiś potworek. Zgodzimy się że lotnia to rodzaj szybowca, si? Więc - coś w stylu balonosterowca czy skrzydłosamolotu ;)
Nazwa pochodzi od głównego nieelektrycznego napędu. Szybowiec używa prądów powietrza, lotnia używa wiatru brzeżnego i objęć grawitacyjnych. Szybolotnia korzysta z obu sposobów jednocześnie. Ale rozumiem, o co chodzi.
Misieq79 pisze:
Strzałka pisze: Uderzyłem w skraj skałki
Ten "skraj skałki" się często powtarza i brzmi dość pokracznie. Rozumiem ze chodzi o skraj latającej wyspy.
To ten fragment powierzchni awersu, który leży najbardziej zewnętrznie i opada. Żeby wszystkim utrudnić życie, mają tam jeszcze jeszcze Skraj Skrajni.
Misieq79 pisze:
Strzałka pisze: – Po porostu muszę zajść do domu.
porostu to u nich pora dnia? modlitwa poranna?
Literówka.
Misieq79 pisze:
Strzałka pisze: Zatrzymał się przy ostatnim (graniczącym bezpośrednio ze skrajem skałki) szeregu.
Na chuchu Autorce ten nawias, skoro wystarczy przecinek?
To są nieśmiałe wstawki drugiego narratora.
Misieq79 pisze:
Strzałka pisze: „Brak kontaktu z podłożem. Awaryjne otwarcie błony nośnej” – zakomunikował interfejs.
Półautomat! Dzięki bogom!
Hmmm będąc specem od szybolotni - czy nie sprawdziłby najpierw TEGO, a nie że fioletowa rama?
Jest "specem" od szybolotni ;)
Luciferia pisze:Zacznę od tego, że fragment mi się podobał :) wciągnęłaś mnie opowieścią, humorem i akcją. Ale...
Przede wszystkim, chociaż to głupie, razi mnie imię głównego bohatera. Akcja dzieje się w jakimś dziwnym świecie, a on ma na imię Adrian. Nie pasuje mi to do klimatu. Chociaż powinnam się cieszyć, że nie Janusz. Pasowałoby mi jakieś bardziej "fantastyczne".
Jest jeszcze Maurycy :). W pewnym momencie to wszystko tak się wymiesza, że nawet najgłupsze imię nie będzie nikomu przeszkadzało. A przynajmniej nie powinno.
Luciferia pisze:Po drugie - czytając, czułam się bardzo zagubiona. Ja wiem, że fragment i w ogóle, ale wrzucasz mnie, jako czytelnika do kompletnie obcego świata, który z jednej strony zdaje się podobny do mojego, a z drugiej, nie może się bardziej różnić. Jednocześnie niczego nie wyjaśniasz. Muszę się sama domyślać o co chodzi z tymi cyklami, Reikanturem, lotniami itd. Brakuje mi pewnego tła dla świata, w którym wszystko się rozgrywa.
Jakiś czas później padnie informacja, że pierwszy kontakt ze Skrajnią u większości osób wywołuje dezorientację, więc o taki efekt mi poniekąd chodziło.
Navajero pisze:Braki warsztatowe. Ale ogólnie, nie jest źle :)
Świetnie też nie. Dlatego 2018 to mój rok pracy nad warsztatem :)

[W] Dobre złego początki

7
Strzałka pisze:Dlatego 2018 to mój rok pracy nad warsztatem :)
Nikt nie rodzi się pisarzem. Jeśli popracujesz nad swoim warsztatem, na pewno go poprawisz ( mniej czy bardziej) ;) Na klęskę skazane są tylko osoby zachłystujące się własną za***istością :)
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

[W] Dobre złego początki

8
Strzałka pisze: Szybowiec używa prądów powietrza, lotnia używa wiatru brzeżnego i objęć grawitacyjnych.
Widzę że masz swoje uniwersum obcykane do ostatniej śrubki, włącznie z najwyraźniej nietypową fizyką, ale tu pojawia się problem: skąd czytelnik ma wiedzieć co to jest wiatr brzeżny i objęcia grawitacyjne?
Zresztą, uraczę Cię fragmentem z jednego z moich starych opowiadań, space opera, na balu panowie mają zabawić damy opowieściami wojennymi.
Opowiedział nam tedy swą przygodę – o potyczce, którą w obronie konwoju stoczyła jego korweta z rajderem Hawkwoodów. Materiał niezły, jakby trochę pokonfabulować to nawet na film… gdy jednak porucznik z emocją odpowiadał, jak to pompa pierwotnego obiegu dostała luzu poosiowego od wstrząsu i temperatura rdzenia wzrosła prawie do punktu Clay-Darlinga… to panny iście puściły wachlarze w ruch, nie dla ochłody jednak, ale by ziewnięcia ukryć. Uraczywszy nas jeszcze niespodziewanym zwrotem fazowym radiolokatora torpedy, równie nagłą koniecznością wykonania obejścia Bluemana na zworniku synchronizatora Zwierciadła (aż sam się dziwię że takie kwiatki mi w pamięć zapadły) – szczęśliwie doszedł do punktu w którym korweta dostała i wysiadły wszystkie skomplikowane systemy.
Jeżeli przesadzisz z tzw technoblubberem to Czytelnik ziewnie i przerzuci stronę. Jeżeli bardzo przesadzisz, Czytelnik odłoży knigę.
Powodzenia.

PS czym na hemoroidy świętej Lampucery jest drugi narrator?
Ostatecznie zupełnie niedaleko odnalazłem fotel oraz sens rozłożenia się w nim wygodnie Autor nieznany. Może się ujawni.
Same fakty to kupa cegieł, autor jest po to, żeby coś z nich zbudować. Dom, katedrę czy burdel, nieważne. Byle budować, a nie odnotowywać istnienie kupy. Cegieł. - by Iwar
Dupczysław Czepialski herbu orka na ugorze

[W] Dobre złego początki

10
Fajne to :D Sam początek - mniej więcej do momentu rozpoczęcia lotu - bardzo dobry, ta druga część trochę gorsza (za dużo błon, sterownic i tym podobnych awersów), ale też nie jest zła. Podoba mi się to, że potrafisz pisać z dystansem i z humorem, i że jest to naprawdę humor, a nie jakieś dowcipasy okołofekalne :) Widać, że czujesz ten tekst, jest on jakiś taki swobodny, sam się dzieje, nie jest wymęczony i wydumany. Fajne jest też to, że tekst od razu zaczyna się tak z grubej rury i od razu mobilizuje czytelnika.
To:
Strzałka pisze: Krew uderzała pod skórą, jakby nie mogła doczekać się spotkania ze stalą. Klika milimetrów dzieliło Adriana od wykrwawienia się na śmierć w bocznej alejce Reikanturu, ale jakoś nie potrafił się tym przejąć.
to:
Strzałka pisze: Zwolnił, by nie połamać sobie nóg, mimo to kamieniczki wciąż przemykały obok z zawrotną prędkością. Ciasno upakowane, każda innego koloru – przypominały książki na bibliotecznej półce.
i to:
Strzałka pisze: Problem w tym, że miał nóż na gardle. Dosłownie. Ostrze opierało się o jego krtań, przy każdej próbie przełknięcia śliny, delikatnie nacinając skórę.
bardzo dobre :)
A żeby nie było za słodko... ;)
Chwilami są pewne potknięcia (mierzwienie koszulki czy łyse kamienice), sporo siękozy, np. tutaj:
Strzałka pisze: Ostrze zmieniło swoje położenie; ustawiło się wierzchołkiem tuż nad tętnicą na szyi chłopaka. Krew uderzała pod skórą, jakby nie mogła doczekać się spotkania ze stalą. Klika milimetrów dzieliło Adriana od wykrwawienia się na śmierć w bocznej alejce Reikanturu, ale jakoś nie potrafił się tym przejąć. Był pewien, że na pogróżkach się skończy, że jego rozmówca nie odważy się posunąć dalej.
Ale to jest do opanowania i wypracowania, lekarstwo: pisać, pisać, pisać ;)
Dość mocno zgrzyta mi też przewijająca się przez tekst "skałka" - przywodzi na myśl raczej coś małego, wystającego z wody, typu Rockall; lepsza byłaby po prostu skała.
Imię Adrian - nie pasuje kompletnie, do odstrzału ;) W takim opowiadaniu widziałabym z imion raczej coś skandynawskiego, no może węgierskiego (Imre na przykład :) ).
Tam, gdzie wcina się drugi narrator, jak to określiłaś (dla mnie to bardziej są myśli samego Adriana) - napisałabym te fragmenty kursywą, dla takiego oddzielenia i odcięcia od reszty trzecioosobowej.
Tak ogólnie - jest w porządku, masz potencjał :D
A tak na koniec - gdybym nie znała płci autora, pomyślałabym raczej, że napisał to mężczyzna :mrgreen:
Dobra architektura nie ma narodowości.
s

[W] Dobre złego początki

11
Po raz kolejny dziękuję za komentarze. Są przydatne. Mózg pracuje. Przedyskutowanie pewnych spraw naprawdę sporo daje :)

Zacznę od tajemniczego drugiego narratora, na którego wszyscy czekają.
Na późniejszych etapach dla zrozumienia przekazu ważna będzie nie tylko treść poszczególnych zdań, ale i sposób zapisu. Jeśli będę musiała tłumaczyć, czy ktoś coś powiedział czy pomyślał (i to jeszcze którego ze sposobów myślenia użył) – didaskalia zamordują mi tempo. Sprawa dotyczy też narratorów, którzy w pewnym sensie są traktowani jak postacie.
Jeśli się uda, to będzie supergenialnyiodkrywczy pomysł, jeśli nie, salto z półobrotu na ryj 8)
Miejsca na oswojenie czytelnika mam sporo, to nie jest krótka historia, ale uznałam, że warto zacząć od samego początku.
Misieq79 pisze:Widzę że masz swoje uniwersum obcykane do ostatniej śrubki, włącznie z najwyraźniej nietypową fizyką, ale tu pojawia się problem: skąd czytelnik ma wiedzieć co to jest wiatr brzeżny i objęcia grawitacyjne?
Uznałam, że na razie nie musi tego wiedzieć. Na tłumaczenie pojęć wydzieliłam sobie miejsce odrobinę później. Nie ma ich jakoś dużo, w zasadzie większość już padła. W tej scenie główny nacisk poszedł na pokazanie, że jest niebo, są skałki, na niebie nie działa grawitacja, na skałkach działa.
Isabel pisze:Chwilami są pewne potknięcia (mierzwienie koszulki czy łyse kamienice), sporo siękozy
„Się” to mój największy wróg. Morduję to słowo i morduję, a ono i tak się ciągle gdzieś pojawia.
Isabel pisze:Dość mocno zgrzyta mi też przewijająca się przez tekst "skałka" - przywodzi na myśl raczej coś małego, wystającego z wody, typu Rockall; lepsza byłaby po prostu skała.
Imię Adrian - nie pasuje kompletnie, do odstrzału ;) W takim opowiadaniu widziałabym z imion raczej coś skandynawskiego, no może węgierskiego (Imre na przykład :) ).
Zaspojleruję, że Skrajnia nie jest jednolitym światem. Jest sprzeczna na wielu poziomach, co najlepiej będzie widać w przypadku technologii. Myślę, że odstające od reszty imię bohatera bardzo szybko się w tym wszystkim rozmyje. Taki jest plan.
Ogólnie nazwy i pojęcia mają fajną genezę, ale to będzie wytłumaczone dużo, dużo później.
Isabel pisze:Tam, gdzie wcina się drugi narrator, jak to określiłaś (dla mnie to bardziej są myśli samego Adriana) - napisałabym te fragmenty kursywą, dla takiego oddzielenia i odcięcia od reszty trzecioosobowej.
Kursywa jest już zaklepana. Dla myśli bohaterów stosuję zapis:
Cośtamcośtam – pomyślał Y. – Oj, cośtam.
W skróconej formie jest to po prostu nowy akapit bez didaskaliów.
Nie jest idealnie, ale jak na razie nie wykminiłam nieczego lepszego.
Isabel pisze:A tak na koniec - gdybym nie znała płci autora, pomyślałabym raczej, że napisał to mężczyzna :mrgreen:
Kwestia narracji pod męską postać. Za jakiś czas wrzucę scenę z narracją pod dziewczynę, zobaczymy, czy będzie widać różnicę :)

[W] Dobre złego początki

12
Strzałka pisze: Zacznę od tajemniczego drugiego narratora, na którego wszyscy czekają.Na późniejszych etapach dla zrozumienia przekazu ważna będzie nie tylko treść poszczególnych zdań, ale i sposób zapisu. Jeśli będę musiała tłumaczyć, czy ktoś coś powiedział czy pomyślał (i to jeszcze którego ze sposobów myślenia użył) – didaskalia zamordują mi tempo. Sprawa dotyczy też narratorów, którzy w pewnym sensie są traktowani jak postacie.Jeśli się uda, to będzie supergenialnyiodkrywczy pomysł, jeśli nie, salto z półobrotu na ryj
To ja Ci tylko podpowiem, czego się trzymać.
Primo, można w ramach tekstu zmieniać narratora jak najbardziej, to się bodaj nazywa zmiana punktu narracyjnego. Jest tylko jedna reguła dotycząca tegoż: musisz zmieniać narratora według konkretnego, spójnego, konsekwentnego klucza, który jest jasny i czytelny dla czytelnika. Jeśli tego nie zrobisz, to czytelnika zmęczysz i zniechęcisz.
Secundo, musisz wiedzieć ilu i jakich narratorów możesz wtrynić do tekstu.
Pierwszoosobowych - dowolna ilość.
Personalnych - TYLKO JEDEN i ten wykazany wtręt nawiasowy w Twoim tekście jest błędem naruszającym tę zasadę.
Auktorialnych - trudny narrator, można by gdybać nad kilkoma, niemniej wydaje mi się, że w czystej konstrukcji też tylko jeden. Choć jakby się kto uparł, to może by mu się udało.
Tertio, uważam, że tych narratorów nie powinno być wielu, dwóch - trzech maks. W większej ilość tracisz na przejrzystości tekstu.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

[W] Dobre złego początki

14
To z czytelnym kluczem może brzmieć wymyślnie, ale jest dość proste.
Na przykładzie "Pana Lodowego Ogrodu" Grzędowicza - narratorów jest trzech.
Dwóch pierwszoosobowych (Vuko Drakainen i Filar syn Oszczepnika) i trzecioosobowy personalny. Czytelność klucza wygląda tak, że w każdym rozdziale (albo podrozdziale) jest od początku do końca, konsekwentnie jeden konkretny narrator. Zmiana narrator następuje przy zmianie dużego bloku tekstu. I to jest czytelne, wiadomo, co kto i kiedy mówi.
Mieszanie narratorów w ramach jednej jednostki redakcyjnej może zaburzać czytelność klucza, lepiej unikać, choć oczywiście nie można powiedzieć, że się nie da. Da się. Ale trudno.

Wspominałaś o przytaczaniu myśli a nawet różnych rodzajów (poziomów myślenia). Musisz sobie określić jeden sposób i się go konsekwentnie trzymać. Jeśli narrator personalny przytacza myśl, najprostszym sposobem będzie opisać pomyślał i przytoczyć w cudzysłowie. Można też jak dialog, ale to zburzy czytelność, co jest dialogiem a co myślą - ale bywa że tak się robi. Inny poziom myślenia wprowadza inny poziom trudności, twoja decyzja. Ja bym dalej przytaczał w cudzysłowie ale inaczej nazwał to "myślenie", wymyślił własną nazwę.

Generalnie konstruując narrację (czy to jednolitą dla całego utworu czy też ze zmieniającym się punktem narracyjnym) trzeba wiedzieć jakie są plusy i minusy albo tez inaczej, co mi jako autorowi daje a co zabiera dany typ narracji.
Pierwszoosobowa (którą osobiście lubię) - w samej narracji daje barwniejszy język, można stylizować narratora. Może używać gwary, slangu, potocyzmów, wulgaryzmów, może być błędny (nie musi być hiperpoprawny). Może oceniać wydarzenia, wyrażać swój stosunek emocjonalny do nich, wyciągać wnioski. Z drugiej strony minusem jest to, że nie można w tej narracji pisać o rzeczach, o których nasz bohater-narrator nie może wiedzieć. Jeśli chcemy coś takiego napisać, musimy zmieniać punkt narracyjny.
Personalny ma odwrotnie, hiperpoprawność, brak stylu, brak emocji - ale i pełna wiedza o wszystkim.
Auktorialny to ciekawy narrator. Nie jest tak skonkretyzowany jak pierwszoosobowy, ale i nie tak oderwany jak personalny, jakoś tam zna wydarzenia, ma do nich stosunek. Zawsze mi się to podobało w trylogii husyckiej Sapkowskiego, jak tam ten niedookreślony dziadyga opowiada całą historię, ze swadą i dowcipem, barwnym językiem, ale bez potrzeby osadzania go w konkretnej bohaterskiej roli.

Ciekawostką rzadko stosowaną jest narracja drugoosobowa, w klasycznym podziale się jej nie zobaczy, ale niektórzy ją wyróżniają. IMHO to jest narracja quasi-pierwszoosobowa, bo choć kładzie nacisk na osobę do której się zwraca, to jednak nie da się zapomnieć że w relacji do "ty" musi być jakieś "ja". Mieliśmy kiedyś na warsztatach F-ta takie ćwiczenie z obowiązkową narracją drugoosobową. Tłumaczona była jako klasyczna w formie listu. Mnie się zawsze o wiele bardziej podobała w "Uwikłaniu" Iaina Banksa - w części rozdziałów opisujących zbrodnie dokonywane przez poszukiwanego "złego" tenże zwraca się do czytelnika i mówi do niego, jakby to czytelnika wykonywał wszystkie czynności, daje to niesamowite, ambiwalentne poczucie realności i nierealności zdarzeń.
Sekretarz redakcji Fahrenheita
Agencja ds. reklamy, I prawie już nie ma białych Francuzów, Psi los, Woli bogów skromni wykonawcy

[W] Dobre złego początki

15
Najpierw wkleję może schemat, z którego korzystam, żebyśmy wiedzieli, o czym rozmawiamy:

Dialog:
– Cośtam, cośtam – powiedział Ktośtam.

Wokalizacja (myśl dostępna dla innych, telepatia?):
Cośtam, cośtam – powiedział/pomyślał Ktośtam.

Myśl niedostępna dla innych:
Cośtam, cośtam – pomyślał Ktośtam.

Mowa zależna, tak to się chyba nazywa, i narrator:
Dostają ten sam lub dwa różne akapity, w zależności od tego, jak bardzo dana postać kontroluje sytuację. Sposób narracji różni się też w zależności od tego, który bohater ciągnie scenę, ale w można uznać, że jest to ciągle ten sam narrator.

Drugi narrator. Z nim mam problem, bo nie jestem w stanie wytłumaczyć, o co mi chodzi.
(Dostaje wstawki w nawiasach).

Bonusy:
Komunikaty tekstowe urządzeń i cytowanie w narracji:
„Masz 79 nieodebranych wiadomości”

Dosłowne tłumaczenie, tłumaczenie z "Googletranslatora" i nieprzetłumaczalne słowa i zwroty:
[Thank you from the mountain].


A teraz zadam pytanie, które prawdopodobnie ma mało wspólnego z powyższym :): Mogę zrobić narratora auktorialnego z rozdwojeniem jaźni? Bo jeśli mogę, to jesteśmy w domu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron