oddaję pod Waszą ocenę kolejny kawałek z nogi boga, dzięki za lekturę i uwagi

Jestem Kuglarzem.
A to jest karczma „Profanus” w slumsach Gauharty.
Wchodzę sobie do środka i co widzę? Widzę straszną stypę. Chowają bez honorów nadzieję na nockę lepszą od dnia. Jaśniejszą od życia. Widzę jakieś smutki, co obsiadły stoliki i zalewają rany kwaśnym trunkiem. Widzę twarze spływające do flaszek. Widzę połamane dusze skryte przed gniewem bogów.
Przechodzę przez próg jakby to był bóg, oddając cześć.
- Cześć wszystkim!
A idę w powłóczystej szacie podobnej do każdej innej; gdy chcę, nie rzucam się w oczy. Staję przed ladą. Za nią sterczy Grenma – szefowa tego przybytku. Obdarza mnie spojrzeniem ze spojrzeń na przedmioty, więc odpłacam się kochanym pieniążkiem.
- Otwórz rachunek, kochana.
Bo to kochany pieniążek. Gdy go tylko dotkniesz, poczujesz, że jesteś kimś, kochana. Jesteś kimś ważnym. Poczujesz się, kochana, lubiana i szanowana. Ciepło pieniążka rozgrzeje twoją zmarzniętą duszę. Będziesz chciała przez wieki tak stać i patrzeć na nową „ja”, ściskając w garści kochany pieniążek.
- Kolejka dla wszystkich!
Odchodzę od lady. Nierządnice patrzą na mnie ustami swymi, są w szoku, a ja szukam sobie miejsca.
Rozglądam się po sali. Sięgam do magicznej sakwy i już mam w dłoni pomysł. Przy stolikach stoją kadzielnice. Kopci w nich liść bebzyka, żeby tłumić smród ludzkich wydzielin. W pierwszą z brzegu kruszę susz banialucki i niech się dymi. Zbieram powitalny kubek z rąk zezowatej hieroduli, a potem owiany słodkim oparem idę na środek karczmy.
- Zdrowie wasze, ludziska! – stoję i patrzę, jak dziewki uwijają się z kolejkami. Wznoszę toast i czekam, aż nieszczęśni dostaną naczynia.
- ZDROWIE!!! – wołają.
Potem walą.
Wzrasta radość i maleje dystans między ludźmi. W martwą żyłę wpada zastrzyk świeżej krwi. Na drugą kadzielnicę pada susz. Dosiadam się do stolika jakiegoś oświeconego dziada, który drzemie albo medytuje przed pustym kuflem. Wzywam taką jedną damę z niebotycznym przodem, aby dolała staruszkowi czegoś mocnego.
Po tatuażach poznaję, że to potężny homiesatfa. Gadam mu o pokręconych drogach, które czyhają na świat, jak koleiny prowadzące ku przepaści. Kto wie, może właśnie teraz ktoś ratuje ludzkość? Milczy i nie przytakuje, przeciska się tylko wzrokiem przez powieki i gapi na kufel z gęstą pianą.
Zmieniam otoczenie. Zmieniam klimat.
Dostrzegam, że nic tu nie gra! Nic nie jest tak, jak powinno. Obok pieca siedzi jakiś ludzki wrak z roztrzaskaną lutynką. Trzeba dać biedakowi drugą młodość. Proszę o to mojego boga, Pana Występku. Sięgam do sakwy, wyciągam kamyczek z Soly i wrzucam sobie do buźki.
O tak, dzięki ci, boże!
Potem idę przez wielką salę karczmy „Profanus” i ćwiczę trafianie kamyczkami do kufi i szklanic. Dymią już trzy susze banialuckie. Grenma ściska pieniążek, przykłada do serca i ze łzami w oczach ogłasza, że wszystko, wszystko, WSZYSTKO jest za darmo! Co za radość, co za szczęście. Impreza się zaczyna.
Mój bóg działa.
Wrak odzyskuje ludzki kształt, ludzki głos, odzyskuje słuch i talent, odzyskuje instrument i pamięć o starych dobrych przebojach. Zaraz przysiada się do niego inny dziad z chochlą i garnkiem w dłoniach. Także jemu przyświeca łaska mojego boga – gra jak zły. Dołączają kolejni muzykanci, jakimś cudem niepojętym znajdują się instrumenty, powstaje szalona orkiestra – wszyscy wstawieni na swoje miejsca.
No, teraz mogę pracować. *
Ruszam na pielgrzymkę po wyspach ludzkiego nieszczęścia. Przysiadam się, przypijam, przypalam, poklepuję, podsypuję, leczę chandry i melancholie. Wyzwalam skowanych. Pocieszam niepocieszonych. Młodym brzydalom skazanym na życie bez pieszczot kruszę korzeń ojeja, o jak się potem cieszą. Jakimś mnichom zerwanym z łańcucha ściągam kagańce. Wstawiam w dziurawe uśmiechy sztuczne perły i puszczam na wolność pokusy.
Wszystko zmierza w dobrą stronę. Wszystko zgodnie z planem. Aż tu nagle – pęka niebo, czas zwalnia, skrzypią drzwi od kuchni i zza baru wychodzi ona.
Panie, czemu mnie tak karzesz? Czemu sobie kpisz, czemuż to tak dotykasz, macasz i molestujesz sługę twego? Po co te małe próby w dniu wielkiej próby dla całej ludzkości?
Ona. Od razu mnie łapie za serce jej bezczelny brak urody. Oczy kaprawe, mysie włosy, cera ostatniej świeżości. Rzucam wszystko, co zacząłem, podchodzę, nie myślę, nie chcę myśleć, staję przed ladą, za którą się schroniła, przybieram twarz najbardziej zbójecką i pytam:
- Czy w piekle już wiedzą, że dałaś nogę? – Ależ ma minę, bez dwóch zdań to najbrzydsza dziewczyna na całym bożym świecie. Odpowiada, że „szczy na grób mojej matki”. Wybucham śmiechem, bo wyobraziłem sobie, jak kuca na krawędzi krateru i leje do wulkanu. Nabrałem ochoty na wędzonkę. Zamiast tego ukradkiem połykam kilka grzybków bung.
- Nie chcę z biesem stawać w konkury – sięgam do sakwy, chwytam w palce białą perłę i cyk – strzelam tak, by wleciała za dekolt. – Czy wiesz, że pożerasz moje serce?
- Odwal się, koleś. Mam tu robotę. Na mnie stoi ta buda.
Ooo… świadoma jest swej brzydoty i nie da sobie w kaszę pluć. Wlepiam się w nią jak w święty obrazek.
- A ty to kto… tak w ogóle? – pyta chrapliwym głosem, który napełnia moje uszy słodyczą.
- Jestem Kuglarzem jakich mało – odpowiadam – niewzruszonym poruszycielem. I herosem.
Patrzy, jakby nie wierzyła. Odwraca wzrok i wodzi nim po karczmie. W nawale zmysłowych uciech świat pięknieje: piwny sikacz zmienia się w królewski trunek, dziwki nabierają urody-ogłady, odrastają członki kalekom, nędzarze błyskają pełnymi szczękami.
Przysuwam się, próbuję szeptać do jej wielkiego ucha:
- Wierzysz w proroctwa?
- To zależy jakie.
A jakże! Proroctwo proroctwu nierówne. A gdybym powiedział, że nad światem odkłada się dobroć, pomnażana przez cnotliwych ludzi, i z niej przyjdzie wielki mesjasz, który da początek wielkiej religii? Że kapłani tej religii podbiją całą planetę, wszystkie ludy i królestwa, nałożą światu moralny kaganiec, zawładną ciałami i duszami wszystkich śmiertelników – uwierzyłabyś? Tak do niej mówię.
- A ty niby jego prorok?
- Wręcz przeciwnie. Przyszedłem tu, aby to powstrzymać. Przekłuć bąbel bożego miłosierdzia.
Jak cudownie, jak pięknie niczego nie rozumie.
- Potrzebuję przynajmniej trzystu trzydziestu trzech ludzi, który zjednoczeni w bluźnierczym obrzędzie podczas orgii rozpusty postawią tamę dobru.
Wzrusza ramionami, ale ciekawość już w niej drąży dziury. Pyta od niechcenia:
- Co się wtedy stanie?
To moja ulubiona część proroctwa:
- Mesjasz urodzi się chory, opóźniony w rozwoju. Nigdy nie dojrzeje do swojej zbawczej roli.
To już blisko, już tuż-tuż. Patrzę po karczmie. Przemieniają się, obrastają w piórka, przebijają kokony i zrzucają skóry. Orkiestra gra na łokciach, brzuchach, dudni w puste głowy, skrzypi stawami i strzela z kości.
- Może spędzimy tę piękną noc razem? Hmm? *
Budzimy się po wszystkim. Noc dogasa, a slumsy płoną. Z plątaniny ciał wykrawamy swoje, wyłazimy przez rozwalone drzwi i patrzymy na świat. To nie świat, ale stół ofiarny po tłustej zabawie. To nie zabawa, ale misterium, obrzędowa libacja, poważna sprawa.
To zaćmienie boga.
Ona uśmiecha się, przytula i mruży powieki. Wygląda ładniej niż zwykle, a może to tylko świat zbrzydł? A może to szczęście? Poczuła się przez chwilę chciana i kochana? Nie trzeba mi więcej znaków. Muszę znikać, misja skończona. Nie żegnam się, cichy bohater odchodzi bez krzyku. Nie dziękujcie. Chwalcie Pana Występku lub kogo tam sobie chcecie.
Cześć! ***
A mesjasz i tak się urodził zdrowy. Wcale nie musiał być specjalnie bystry, żeby poznać się na ludziach. Przesiadywał wśród tłumów i nauczał o tym wszystkim, czego ludzie nigdy się nie nauczą. Powtarzał po raz tysięczny, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, że dobro lepsze jest od zła, że nie należy brać wszystkiego na serio oraz tak po prostu nie srać innym do kaszy, gdy się samemu nie jest koprofagiem, inaczej: nie czyń drugiemu, co tobie… no właśnie.
Pytali, aby go ośmieszyć, o to, o co zawsze pyta się mesjaszy – kto jest twoim ojcem? Zamyślał się wtedy, uśmiechał, przypominał sobie słowa matki i odpowiadał bez wstydu:
- Mój ojciec był kuglarzem.