Powoli składam stos na pół i nagle stają się takie małe... Przenoszę je na blat i przykładam do obrysu. Wystają. Próbuję zgiąć całość na cztery, przyciskam do stołu palcami o wpółzbielałych paznokciach, ale nic to nie daje. Zdejmuję jedno z nich, nachylam się i mierzę wzrokiem stertę. Ściągam z wierzchu kolejnych kilka.
Latem wyławiam z kosza oklejone obierkami płaty, pylące skrawki i czerwone od odprysków wiśni strzępy. Kładę ostrożnie na papierowym ręczniku, zawijam w kokon i wsuwam do torby, upychając obok taśmę klejącą. Nie potrafię przyciąć moich marzeń do twych oczekiwań, może nie chcę. Zarzucam pasek na ramię i wychodzę.