Do Domu pod Orłami wszedł pan w czarnym płaszczu. Kroczył spokojnie, dla zabawy przekładając laskę to do jednej, to do drugiej ręki. Dłonie obciągnięte miał białymi rękawiczkami, a na głowie – dopasowany do palta kapelusz z niewielką perłą u okalającej nakrycie taśmy z czarnego jedwabiu. Mimo że większość okienek było wolnych, przybysz usiadł przy stoliku, na którym leżało kilka aktualnych dzienników i zaczął je przeglądać. Wyglądało na to, że czekał na kogoś, kto miał stawić się na umówione wcześniej spotkanie.
Kasjer Antoni Piwoszewski obserwował pana w czarnym płaszczu ze swego miejsca pracy, położonego dokładnie naprzeciw stolika z magazynami. Spokój, z jakim gość kartkował właśnie „Kuriera”, wydał się pracownikowi banku nieco podejrzany. A nuż jakaś kontrola?
Wiedziony instynktem, kasjer powiesił na okienku tabliczkę „Nieczynne”, przeszedł długi, łączący wszystkie stanowiska korytarz i wyszedł przez wąskie drzwi, mieszczące się kilka kroków od przybysza.
– Dzień dobry panu – zaczął z uprzejmym półukłonem. – Czym mogę służyć?
Gość odłożył gazetę i zmierzył kasjera władczym spojrzeniem, po czym wstał, zdjął kapelusz, który dotychczas miał na głowie, i położył go na artykule o sytuacji rolników we Francji.
– Chciałbym prosić o rozmowę z dyrektorem. – Przybysz mówił cicho, lecz bardzo spokojnie. Głos miał przyjemny, nie odznaczający się niczym szczególnym tenor, jakich słyszy się tysiące w ciągu dnia.
Piwoszewski nadstawił uszu. Nieczęsto zdarzało się, aby klienci tak bezpośrednio prosili o rozmowę z dyrektorem, a już do rangi cudów zaliczyć należałoby fakt, by człowiek pierwszy raz widziany w Domu pod Orłami żądał spotkania z panem i władcą banku. Nie, coś tu było nie tak… Mimo to właściciel laseczki, na której główce kasjer dostrzegł pysk fantazyjnie ułożonego węża, nie wyglądał na awanturnika. Coś w nim skłaniało Antoniego do ufności.
– W porządku. Pozwoli pan, że dowiem się, czy dyrektor jest u siebie.
Gość skinął głową i usiadł ponownie. Nie sięgnął jednak po gazetę, lecz trwał w bezruchu. Tak przynajmniej zdawało się kasjerowi, kiedy odchodził do położonego na drugim końcu sali telefonu. Podnosząc słuchawkę, poczuł przebiegający po plecach dreszcz. Czekał na połączenie z gabinetem Spilskiego i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że drżenie, które z kręgosłupa przeszło na kolana, a zaraz potem na ręce, związane jest z nieznajomym z perłą u kapelusza.
– Słucham?
Głęboki głos dyrektora, który Piwoszewski znał od bardzo dawna, zabrzmiał w aparacie niespodziewanie głośno.
– Moje uszanowanie – wymamrotał kasjer, nie przestając zezować z stronę hallu, gdzie tkwił gość. – Moje uszanowanie, tu Piwoszewski. Jest u nas pewien pan, który prosi o spotkanie z panem dyrektorem… Nie, nie jest umówiony. Nazwisko? Nie wiem, nie przedstawił się. Mogę zapytać… Nie pytać? Jak sobie pan dyrektor życzy… Oczywiście. Tak powiem. Moje uszanowanie!
Antoni odwiesił słuchawkę i odruchowo przygładził włosy – zwykł robić tak w chwilach zdenerwowania lub niepewności. Nagle poczuł się głupio, że musi odmówić przybyszowi spotkania ze Spilskim, każąc mu przyjść jutro o tej samej porze. Obecność dziwnego człowieka w hallu działała na kasjera irytująco, lecz był to ten rodzaj pobudzenia zmysłów, z którego nie sposób zrezygnować, gdyż w jakiś tajemniczy sposób podsycał on pragnienie doznawania go wciąż na nowo. Piwoszewski przypomniał sobie chwile z dzieciństwa, kiedy to, odurzony aż do mdłości zabawą na karuzeli, rwał się z ramion matki ku migoczącym w słońcu, kręcącym się kształtom. Pragnął jeszcze raz, jeszcze jeden, jedyny raz poczuć ten dziki pęd po obwodzie okręgu, a tym razom nie byłoby końca, gdyby nie zakaz rodzicielki. Wiedziony tym samym rodzajem chorobliwego pragnienia, ruszył w kierunku nieznajomego z perłą u kapelusza.Przybysz w skupieniu wysłuchał odpowiedzi dyrektora Spilskiego, po czym sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta i wyjął wizytownik. Podając Piwoszewskiemu wizytówkę o kolorze kości słoniowej uśmiechnął się dziwnie. Kasjer zerknął na wypisane na kartoniku nazwisko.
„Dr n med Ludovico Porcellini” – przeczytał i zdziwił się. – Porcellini? Co to za nazwisko!”
– Dziękuje panu, przekażę dyrektorowi niezwłocznie – zapewnił Antoni, wśród uprzejmych uśmiechów odprowadzając gościa do drzwi. Skoro tylko zamknęły się za nim ciężkie odrzwia i perła z kapelusza zabłysła w słońcu po drugiej stronie ulicy, kasjer westchnął z ulgą i oparł się plecami o ścianę. Drżenie przeszło ze wzmożoną siłą przez wszystkie członki, aby w końcu ustąpić definitywnie, gdy właściciel ozdobionej wężem laseczki zniknął za rogiem kamienicy.
– Panie Piwoszewski! – huknął kierownik zmiany, chudy jak tyczka i zajadły niczym owczarek niemiecki brunet w drucianych okularach. – Proszę niezwłocznie wracać na stanowisko!
Kasjer, ściskając w ręku bilet wizytowy doktora Porcelliniego, udał się do swego okienka. Nazwisko przybysza wciąż nie dawało mu spokoju, a wspomnienie dziwnego dreszczu wzbudzało w Antonim graniczącą ze strachem pewność, że objaw ten i człowiek o włoskim imieniu mają ze sobą niezaprzeczalny związek.Od tamtego dnia zaczęło się z kasjerem dziać coś, czego sam nie mógł przed sobą wytłumaczyć. Nie było sposobu, aby przestał myśleć o mężczyźnie z perłą u kapelusza. W końcu natręctwo przekształciło się w nakaz, który brzmiał: „Znajdź go”.