Jedziemy w świat, żółty pył wzbija się spod kół samochodu i osiada na włosach, wpycha w usta i oczy. Mama jedną dłonią przytrzymuje niewielką torbę a drugą ściska moje ramię. Za oknami przesuwają się kikuty drzew, niektóre niskie niczym kundle na wyprostowanych nogach, inne znów potężne jak drewniane łodzie, ułożone na sztorc na skraju plaży. Kierowca pogwizduje cicho, gmerając w porzuconej na siedzeniu pasażera siatce. Raz, dwa, trzy. I raz, dwa, trzy. To jego syn, rozczochrany rudzielec w za ciasnej koszuli, kopie mnie miarowo w łydkę. Raz, dwa trzy. Kikuty drzew zwalniają. Raz, dwa...
- A teraz rozetnę ci kolano, mała gnido – szepcze mi do ucha rudy. - Scyzoryk poleci niechcący i już nigdy nie będziesz mógł normalnie chodzić. – Obraca w palcach bordową kostkę.
Zaczynam oddychać głośniej, coś w środku brzucha świszczy i tłucze się jak bąk uwięziony w kloszu lampy. Podnoszę wzrok i słyszę syknięcie mamy: „Karolu, nie”. Oczy mam szeroko otwarte, kończyny zesztywniałe. Nagle dostaję w twarz z otwartej dłoni.
Zaczynam oddychać głośniej, coś w środku brzucha świszczy i tłucze się jak bąk uwięziony w kloszu lampy. Podnoszę wzrok i słyszę syknięcie mamy: „Karolu, nie”. Oczy mam szeroko otwarte, kończyny zesztywniałe. Nagle dostaję w twarz z otwartej dłoni.
- Oszalała pani, po co bije dzieciaka? – Szofer patrzy w lusterko z oburzeniem.
Mama milczy. Przymykam powieki i przełykam metaliczny smak. Oboje wiemy, że musiała.
Środa 29 czerwca, rano
Mama milczy. Przymykam powieki i przełykam metaliczny smak. Oboje wiemy, że musiała.
Jest duszno, dookoła drga hałaśliwy tłum. Zmęczone ciała zderzają się ze sobą, w powietrzu tańczą zapachy, dzieci biegają wokół latarń i dorosłych. Mama z wysiłkiem podnosi porysowaną walizkę i podaje ją wystającym z okna pociągu rękom, a później chwyta mnie za dłoń i ciągnie w stronę wejścia do wagonu.
- Hej, co robisz? – Odwraca się mężczyzna w granatowym swetrze. – Co robisz, pytam?Chyba nadepnąłem mu na nogę.
- Odpowiesz?
- Przepraszamy, syn nie chciał – próbuje załagodzić mama.
- A ty byś chciała? – Przybliża się do niej i wolno oblizuje wargi. Pachnie tytoniem i deszczem, zupełnie jak wujek Jan tamtego wieczoru gdy wrócił po obradach w ratuszu; tego samego, którego resztę ciocia Ania przepłakała, osunąwszy się wcześniej na łóżko. Dawny wujek podszedłby do niej i objął, wyszeptując w czarne włosy słowa pocieszenia, lecz ten nowy wzruszył tylko ramionami i odszedł w rozmazaną ciemność.
- No chciałabyś? – Facet tymczasem niecierpliwi się. Mama spuszcza wzrok i przeciska zwinnie przy ścianie wagonu. Kosz na śmieci, sztaba u drzwi, zaraz będziemy na schodach.
- Dokąd? – Grube jak pień ramię wyrasta przed nami niespodziewanie. Mężczyzna chwyta mamę za bluzkę i popycha w stronę peronu, i oto lecimy, dziwny, trójgłowy stwór, nieforemny i nieprzewidywalny w swoich ruchach. Wpadam z impetem na latarnię, krzyczę, odłączam się od reszty. Mama woła coś i macha wolną ręką, zrywam się, biegnę, wiem, że zaraz zniknie. Czerwona kurtka, biała koszula, brązowa teczka, tor. Nie zdążę. Nie zdążę... Odnajduję wzrokiem granatowy sweter i wpatruję się w niego, wpatruję tak intensywnie, że mógłbym rozdzielić tkaninę na pojedyńcze włókna. Coś w środku mnie piszczy i burczy, w głowie kołują blaszane ćmy. Wędruję oczami w górę i dół. Widzę jak nasz dręczyciel zamienia się w czarny pomnik, słyszę jak syczy i skamle nieludzkim głosem. Mama odskoczyła na bok, ludzie wrzeszczą w panice, zjawiają się wojskowi z psami. Jeszcze chwila. Moment. Już! Jest po wszystkim. Zniknął. Wyparował, na płycie została kupka ciemnej mazi.
- Dokąd? – Grube jak pień ramię wyrasta przed nami niespodziewanie. Mężczyzna chwyta mamę za bluzkę i popycha w stronę peronu, i oto lecimy, dziwny, trójgłowy stwór, nieforemny i nieprzewidywalny w swoich ruchach. Wpadam z impetem na latarnię, krzyczę, odłączam się od reszty. Mama woła coś i macha wolną ręką, zrywam się, biegnę, wiem, że zaraz zniknie. Czerwona kurtka, biała koszula, brązowa teczka, tor. Nie zdążę. Nie zdążę... Odnajduję wzrokiem granatowy sweter i wpatruję się w niego, wpatruję tak intensywnie, że mógłbym rozdzielić tkaninę na pojedyńcze włókna. Coś w środku mnie piszczy i burczy, w głowie kołują blaszane ćmy. Wędruję oczami w górę i dół. Widzę jak nasz dręczyciel zamienia się w czarny pomnik, słyszę jak syczy i skamle nieludzkim głosem. Mama odskoczyła na bok, ludzie wrzeszczą w panice, zjawiają się wojskowi z psami. Jeszcze chwila. Moment. Już! Jest po wszystkim. Zniknął. Wyparował, na płycie została kupka ciemnej mazi.
- Nie powinieneś był tego robić – szepcze mama i wyprowadza nas z ogarniętego paniką dworca. Po tym co się stało żołnierze wzmocnią patrole i będziemy musieli wybrać inny niż pociąg środek lokomocji.