Honorata
„To było wspaniałe lato”. Uśmiecha się sam do siebie. Jesienny deszcze bębni o parapet wysokiego okna, ale on wyraźnie czuje na skórze ciepło tamtego, czerwcowego słońca. Wzdycha i kręci głową. „Nie, nieprawda. Ciągle padało” – parska rozbawiony. Poprawia się w fotelu i opiera wygodnie głowę na poduszce. Niebo było wtedy tak samo ołowiane jak dzisiaj, ale dzień był naprawdę wspaniały. Był taki, bo wtedy się poznali. Miała na imię Honorata. Tak naprawdę, tylko on ją tak nazywał. Wszyscy śmiali się, gdy słyszeli staromodne przezwisko, ale nie zwracał na to uwagi. Nazywał ją tak, bo była dla niego wyjątkowa. Pragnął, żeby wiedziała, jak bardzo doceniał to, że jest jego pierwszą. W jej życiu byli inni, ale dla niego, nie liczyło się to nawet odrobinę. To lato było tylko dla nich.
Przymyka oczy, wsłuchując się w szum deszczu. Powolutku wyciąga przed siebie dłonie. Zamiera na chwilę, a jego czoło przecinają bruzdy niepewności. „Nie pamiętam” – myśli zrezygnowany. Nie może sobie przypomnieć. Kontur wspomnień zatarł się, a kolory całkiem wyblakły. Wciąga z bólem powietrze i zaciska pięści. Bezsilny, zwiesza głowę. Już ma opuścić dłonie, gdy w palcach czuje znajome mrowienie. Zbiera się w sobie jeszcze raz, wzdycha i znowu zamyka oczy. Opuszkami wyobraźni przesuwa po smukłym grzbiecie. Palce same kreślą łuk, zamykając kształt w przestrzeni. Delikatnie, tak aby nie zerwać cieniutkiej materii myśli, wodzi dłońmi w powietrzu, rysując z pamięci jej obraz. Uśmiecha się lekko do siebie, nie otwierając oczu. Ujmuje go w dłonie, tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wziął ją w ramiona.
To było właśnie TO wspaniałe uczucie. Tak można poczuć się tylko raz w życiu. Ten dzień był wyjątkowy, dlatego że ona taka była. Wzdycha z rozbawieniem, na myśl, jak bardzo był wtedy niezdarny. Drewniane ręce i nogi z galarety. Wszystko robił nie tak. A ona cierpliwie czekała. Nie poganiała go, nie strofowała. Po prostu czekała, aż będzie gotów.
Gdy wreszcie jej dorównał, nie posiadał się ze szczęścia. Życie otwarło przed nim całkiem nowy rozdział. Pojęcia, takie jak „czas” i „przestrzeń”, nabrały zupełnie innego znaczenia. Każda godzina z nią, była jak sekunda, a każda bez niej - jak tortura. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Gdy pracował, starał się rzucić w wir wydarzeń, byle tylko zająć czymś głowę. Byle nie tęsknić. A ona zawsze była gdzieś obok. Cierpliwa, znosząca rozłąkę bez słowa skargi. Uwielbiał te zimne wieczory, gdy czekała na niego, aż skończy drugą zmianę. Zawsze w najciemniejszym rogu parkingu. Budził ją delikatnie, muśnięciem kciuka, a jej ciałem wstrząsał dreszcz... Uśmiecha się, na wspomnienie tego, jak wtedy mruczała. Wiedział, że powinien dać jej choć chwilę, by strąciła z siebie resztki zimnego snu, ale nie mógł się powstrzymać. Brał ją od razu w ramiona i wtuleni w siebie, powolutku odpływali w mrok.
Deszczowy wieczór. To była jego wina. Grymas bólu wykrzywia mu twarz. Wzdycha ciężko, a spod zamkniętej powieki wytacza się maleńka łza. Tak, mógł zrzucić winę na alkohol, ale wiedział, że nie wypił wtedy dużo. Po prostu przesadził. Zrobił coś, czego nie powinien. Coś, czego się nie wybacza. Stał nad nią i w bezsilnej złości zaciskał pięści, a ona leżała na mokrej ziemi u jego stóp. Opamiętał się szybko i rzucił się, by ją podnieść. Na usta cisnęło się mu „przepraszam”, odmieniane na wszystkie sposoby, jakie znał świat. Ale było już za późno. Żadne słowa nie mogły cofnąć tego, co się stało. Dłoń zamiera w powietrzu. Palce niepewnie błądzą, w ciemności, za zamkniętymi powiekami. Zagryza wargi, gdy pamięć natrafia wreszcie na nierówną krawędź Szramy. Pamiątkę jego głupoty.
Nie odwróciła się wtedy od niego. Tego wieczora wrócili do domu, a on ze wstydu ukrył się przed nią. Przez kilka dni unikał jej, jak tylko mógł. A ona czekała. Jak zawsze cierpliwa. Gdy wreszcie zdobył się na odwagę, powitała go jak zwykle, bez słowa skargi. Bał się, że już nigdy nie będzie jak kiedyś. Miał rację. Tylko, że Szrama zamiast podzielić, jeszcze mocniej ich połączyła. Nakreśliła granicę. Już wiedzieli, na ile mogą sobie pozwolić. Najgorsze już się wydarzyło, więc byli wolni od strachu.
Czas mijał, a on miał go coraz mniej. Kierat codzienności powoli wciągał między tryby. Już nie spędzał z nią całych dni. Teraz były to ledwie dwa, trzy kwadranse wyszarpane raz na tydzień. Bardziej z poczucia obowiązku, niż potrzeby serca. Ona nadal była tylko dla niego i oddawała mu się, za każdym razem, tak samo uległa. W końcu nie mógł tego znieść. Tego, jak patrzy na niego z ufnością, jak daje mu się prowadzić, jak czeka. Zdecydował, że zasługuje na więcej, niż on może jej dać. Zdecydował, że odda ją innemu mężczyźnie. Takiemu, który będzie potrafił docenić, będzie dla niej dobry. „Nie” – pomyślał wtedy - „wystarczy tylko, że będzie po prostu lepszy”.
Gdy tamten zabierał ją do siebie, nie pomachał im na do widzenia. Zniknęli za zakrętem drogi, a on zastanawiał się co czuje. „Tak naprawdę nigdy jej nie kochałem!” Ta myśl go przeraziła. Przez sekundę, zimną igiełką, przenikała do wnętrza serca. Zły na nią, czy bardziej na siebie, zabrał wielkie, tekturowe pudło i wrzucił do niego wszystkie przedmioty, które razem dzielili. Schował na dnie szafy i to samo zrobił w swojej pamięci. Nie był gotowy, żeby wyrzucić ją całkiem. Zbyt wiele razem przeszli. Dlatego czasem schodził do piwnicy i dotykał pamiątek. Nic innego nie bolało bardziej. Bo nie widział w nich jej, tylko samego siebie. Widział się takim, jakim ona go stworzyła. Nieustraszonym, pełnym życia.
Po niej przyszyły inne. Przewinęły się przez kalejdoskop pamięci, jedna za drugą. Piękne, wyzywające, śmiałe. I te szare, zwykłe, z głęboko ukrytą iskrą. Ale żadna nie rozbudziła już jego uczuć, tak jak Honorata.
W pokoju zapadł zmrok. Deszczowe chmury podstępnie skradły resztkę słońca, a dzień skończył się niepostrzeżenie. Opuścił ręce na oparcia fotela. „Lewa drży coraz bardziej”. Otworzył oczy i spojrzał na swoje chude, kościste palce, pokryte starczymi plamami. Był zmęczony. Ale to był dobry dzień.
Z korytarza dobiegają coraz głośniejsze kroki i gwar rozmowy. Drzwi otwierają się i do sali wjeżdża jego współlokator. Pielęgniarka pchająca wózek inwalidzki, uśmiecha się uprzejmie. „Jednym z tuzina wyuczonych, służbowych uśmiechów” – myśli w duchu. Odwdzięcza się jej tym samym. Uważa tylko, by nie rozciągnąć ust zbyt szeroko. Sztuczna szczęka została w pudełeczku, na nocnej szafce. Pielęgniarka pomaga wstać swojemu podopiecznemu i kładzie go, na plastikowej ceracie prześcieradła. Tamten mówi coś z wdzięcznością, gdy okrywa go grubą kołdrą.
- No dobrze panie M. – szczebioce, podchodząc do okna. – Pora na kąpiel.
Staruszek kiwa głową i drżącymi dłońmi zwalnia hamulce swojego wózka. Tylko tyle może zrobić, by pokazać że jest gotów. Otwór po tracheotomii świszcze wydychanym powietrzem. Pielęgniarka łapie za uchwyty i ruszają przez jasny, sterylny korytarz. Staruszek już tego nie widzi. Cofnął się, jak ślimak do skorupki i zamknął szczelnie drzwiczki w swojej głowie. Za chwilę, zespół pielęgniarzy wykona na nim te same, mechaniczne czynności. Rozbiorą go, spłuczą, namydlą i znowu spłuczą, a potem przebiorą w czystą, sztywną piżamę. Ale jego przy tym nie będzie. On to przeczeka w swojej skorupce i wyjdzie dopiero jak skończą. Za kwadrans znajdzie się w łóżku, a gdy tylko zgasną światła, ona znowu będzie przy nim. Jego Honorata. Jego motocykl.