
Miejsce akcji opowiadania dzieje się kilkadziesiąt mil od miejsca, w którym wydarzył się prolog. Opowiadanie powstało ok. 100 stron po napisaniu prologu i jest zamykającą częścią rozdziału zatytułowanego "Trudne wybory". Ten tytuł poniekąd odnosi się również do opowiadania.
Pomieszanie nazw rodzimych z obcobrzmiącymi jest zamierzone i wyjaśnione w toku całej powieści.
Na ten moment jest to jedyna taka "wstawka" w całej powieści, ale zamierzam, by docelowo było ich więcej i tematycznie uzupełniały się z pozostałymi rozdziałami. Wszystkie postacie występujące w opowiadaniu są epizodyczne i ani wcześniej, ani później bezpośrednio nie pojawiają się na kartach powieści.
Także tak

___________________
Stary Thardo Kołodziej zwany Kółkiem dawno już nie spał, gdy słońce zaczęło wychylać się zza horyzontu, by rozgonić mrok nocy. Leżał na swej ławie, patrzył się w stare belki pod strzechą i słuchał szumu potężnej lipy, która rosła obok jego chatki na uboczu. Lipę tę zasadził dziad jego ojca i Thardo, mimo iż sam był już słusznego wieku, od zawsze pamiętał cień wielkiego drzewa roztaczającego się nad skromną chałupą. Leżał tak i myślał o nadchodzącym dniu, a trzeba powiedzieć, że dzień ten zapowiadał się nad wyraz pracowicie. Sam kasztelan Ulyan miał dziś zjawić się w obejściu Kołodzieja, by odebrać cztery nowe koła do wozu jego żony. Był w końcu cenionym przez wszystkich rzemieślnikiem i szanowanym człowiekiem. Trzeba więc posprzątać i uporządkować obejście, aby dom i jego otoczenie, mimo iż skromne, mogły się prezentować jako tako. Kółko, mimo iż był szanowanym kołodziejem i na brak roboty nie narzekał, to żył skromnie, bo i wiele od życia nie oczekiwał. Zarobione pieniądze przeznaczał głównie na pomoc sierotom, których w jego wsi, leżącej przy głównym trakcie biegnącym od Południowych Wrót aż do samej stolicy Balii, nigdy niestety nie brakowało.
Zaczęło świtać, wstał więc niespiesznie, obmył twarz, nalał sobie wczorajszego mleka, wziął bochen chleba i wyszedł na ławkę przed domostwo, by się posilić. Siedząc tak wspominał swoją żonę, która z powodu gorączki opuściła ten świat już ponad piętnaście lat temu. Tęsknił za nią i już dawno pogodził się z tym, że ta tęsknota nie ustąpi ni krztyny aż do końca jego dni. Cienie nocy poczęły ustępować szarości, a ta powoli odsłaniała kolory świata. Wstawał nowy dzień. Nagle Kółko usłyszał jakieś krzyki z oddali, a za chwilę dostrzegł też blask pochodni. Wstał z ławki początkowo chcąc wyjść hałasowi naprzeciw, schował się jednak zaraz za grubym pniem lipy, uznał bowiem, że lepiej zachować przezorność. Wzrok miał dobry, ze słuchem jednak było już gorzej, toteż źródło hałasu musiało zbliżyć się znacznie, by z krzyków zaczął rozpoznawać słowa. Jak się wkrótce okazało, było to rozpaczliwe wołanie o pomoc.
– Kto idzie? – wyszedł więc zza lipy i zakrzyknął.
– Panie! Biją! Wojna! Napad! – grupa ludzi, na którą składali się mężczyźni i kobiety w każdym wieku wraz z dziećmi, natychmiast skierowała się ku niemu, przekrzykując się wzajemnie i lamentując. Niektórzy mieli zakrwawione odzienie, nikt nie był jednak wyraźnie ranny.
– Cichajta! Mówta składniej! – Kółko próbował zapanować nad sytuacją. Kątem oka zauważył, że sąsiad, kowal zwany Trepko, zmierza pospiesznie z siekierą w kierunku jego chaty.
– Panie! Uchodzim, bo w nocy przyszli na naszą wioskę. Z Brzozowa uchodzim. Najechali siłą, poczęli palić domostwa, trza nam uciekać! I wam takoż radzę! – jeden mężczyzna wyszedł przed szereg.
– Kto napadł? Gdzie? – Trepko dobiegł wreszcie zadyszany.
– Na Brzozowo napadli! Przyjechali na koniach z długimi mieczami i ogniem. Żonę mi zabili, wybili wieś, a ja z dzieciami uciekam. Tylko tylu nas zostało.
– Ojcze Przedwieczny… – westchnął Thardo, patrząc to po uciekinierach, których było nie więcej, jak dwa tuziny, a potem wznosząc oczy ku niebu. Brzozowo to duża wieś, zamieszkiwana przez prawie dwie setki dusz. Była duża, a teraz, według relacji, została po niej garstka nędzarzy. – Gonili za wami?
– Nie, a przynajmniej żeśmy nie widzieli. Zostali wszyscy zbóje w osadzie i… – głos mu się załamał. Reszta zaś poczęła na powrót lamentować.
– Dobra, Kółko, nie wiem, o co tu chodzi, ale ja tam nie widzę powodu, by nie dawać wiary ich słowom. Póki mamy czas, pakuj się, alarm trza rozczynić, ja zaraz żonkę budzę z dzieciakami, na wóz i hajda stąd, póki żywi jesteśmy! – Trepko wziął się pod boki, gotów biec już, by zbudzić resztę wsi.
– Ach… Trepko. Nie mam ja siły biegać po polach. – westchnął ciężko starzec – A i nie jest powiedziane, że przyjdą tutaj. Brzozowo leży na samym trakcie, a nasze Lipy z boku przeca trochę. Zostanę, mi tu dobrze. Pan Ulyan wybiera się dziś do nas z wizytą, to i ochronę jaką przywiezie.
– Panie, co wy? – krzyknął jeden z uchodźców.
– Zwariował dziad na stare lata! – Trepko złapał się za głowę. – Wsadźże łeb we wiadro, aby tylko woda zimną była i jak otrzeźwiejesz, to przyjdź pod mój dom. A ja tedy zorganizuję wszystko. Za mną, ludzie! – krzyknął do zgromadzonych i popędził w kierunku serca wsi, tworząc rwetes, by pobudzić wszystkich.
– Ach… niechaj przyjdą, jak im wola taka. Przedwieczny Jeden wie, jak tęskno mi za moją Jagódką. – mamrotał sam do siebie, po czym usiadł na ławce i wrócił do żucia chleba.
Po chwili w całej wsi dało słyszeć się hałasy, a ludzie poczęli biegać między domostwami. Kilku sąsiadów nawet przybiegło do Thardo, prosząc go, by ruszał z nimi, ten jednak stanowczo odmawiał, tłumacząc się, że nie zniesie podróży. Po prawdzie miał trochę racji, bowiem gdy był młodszy, regularnie odwiedzał syna, jego żonę i dwie wnuczki. Syn był wysokim urzędnikiem gdzieś w Nerrvarze, mieście oddalonym o pięć dni drogi stąd, wiecznie zapracowany, nie miał czasu odwiedzać ojca na wsi, więc Thardo jeździł do nich. Jednak już od czterech lat nie podróżował do miasta z uwagi na słabnące zdrowie, wymieniał więc tylko listy z synem, a z czasem i to coraz rzadziej. Czuł w duszy, że takiej podróży, na jaką szykują się teraz sąsiedzi, mógłby nie wytrzymać. Odmawiał więc każdemu sąsiadowi, a serce jego radowało się, że komuś jednak na nim zależy. Dokonał już wyboru. W głębi duszy dawno już go dokonał, brakowało mu tylko odwagi. Więc teraz, mając ku temu okazję, nie śmiał sprzeciwić się losowi.
Organizacja ucieczki ze wsi szła nad wyraz sprawnie. Niecałe pięć tuzinów mieszkańców błyskawicznie gotowe było do wyjazdu, zostawiając cały dobytek, a biorąc na wozy jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Najwyraźniej relacja sąsiadów z Brzozowa podziałała na wyobraźnię, bo nawet Trepko, który słynął z zamiłowania do materialnych rzeczy, wziął jedynie beczkę kiszonej kapusty, dwa worki ziemniaków i nieduży worek złotych monet, który chował pod podłogą, zostawiając całą resztę dobytku. Najbardziej było mu szkoda tapicerowanych krzeseł, jakie zamówił kilka lat temu w cechu stolarskim dla siebie i żony, a za które zapłacił niemałą cenę. Krzesła te stale budziły podziw i zazdrość sąsiadów, jednak mimo zamiłowania do drogich rzeczy, życie Trepko cenił znacznie bardziej.
Gdy słońce stanęło w zenicie, po mieszkańcach wioski dawno nie było już ani śladu. Thardo siedział tak cały czas na ławce przed domem, z daleka mogłoby się zdać, że to rzeźba jakaś została posadzona pod lipą. Siedział tak i myślał nad całym swoim życiem. Chociaż żył prosto, to był zadowolony ze swego żywota. Jedyne, czego żałował, to tego, że relacja z synem nie wyglądała najlepiej, wszak ten zupełnie nie interesował się starym ojcem w ostatnim czasie. Ale przynajmniej wiodło mu się w życiu, miał swoje sprawy. Thardo nie miał o to pretensji. Jedynie żal. Ale to już było nieistotne, podjął wszak decyzję i wybrał, że czas na niego. Siedział więc i czekał na to, co miało nadejść.
Nadeszło. Przyjechali gościńcem zza wzgórz od południowego zachodu. Thardo widział ich z daleka, zupełnie się nie kryli. Wszyscy siedzieli w siodłach, w dłoniach mieli pochodnie oraz miecze, włócznie i topory na długich trzonkach. Ilu ich było? Trudno powiedzieć. Co najmniej pięć tuzinów wrzeszczących wojowników w czarno-czerwonych barwach z chustami na twarzach. Wpadli do wsi z impetem, zrazu zaskoczeni, że nikogo nie zastali. Z początku nie dostrzegli starca siedzącego samotnie na ławce przed chatą. Wokół niego spokojnie spacerowały kury i jak zwykle dziobały w ziemi, zupełnie obojętne na to, co zaczynało się właśnie dziać we wsi. Thardo widział, jak z chat i obejść wyprowadzane są zwierzęta oraz wynoszone są co bardziej wartościowe rzeczy, głównie zaś żywność, a po chwili splądrowane budynki stawały w ogniu. Nagle on też został zauważony. Z początku najeźdźcy omijali jego chatę, kierując się ku zabudowaniom, które swym wyglądem obiecywały większą wartość, lecz przyszła i kolej na jego obejście. Dwóch wpadło konno na jego podwórze, krzycząc coś. Mówili w jego języku, ale w ogóle ich nie słuchał. Patrzył pustym wzrokiem przed siebie, a po jego policzkach z wolna toczyły się łzy. Jeden zsiadł, trzech kolejnych przybiegło do obejścia pieszo. Ten, który zsiadł, podszedł w jego kierunku, krzykiem pytając, gdzie są wszyscy. Popchnął mocno starca tak, aż ten upadł z ławki na ziemię. Zaraz i inni podeszli, by szturchać go nogami i zasypywać pytaniami. Milczał, tak naprawdę jego już tam nawet nie było. Zostało tylko ciało, a choć nadal żywe, to już puste. Jeden nagle chwycił topór, podniósł go do góry i z impetem wbił ostrze w pierś starca. Bryzgnęła krew, a trzask pękających kości zlał się z charczącym stęknięciem leżącego człowieka. Rechot oprawców zagłuszył kolejne ciężkie tchnienie. Następnego oddechu już nie było, płuca zalała krew, która po chwili wystąpiła też na usta. Długi żywot Thardo zwanego Kółkiem dobiegł końca. Stary kołodziej leżał pod lipą, a jego martwe oczy, mimo iż zdawały się wpatrywać w gałęzie szumiące nad głową, nie widziały już nic.