
* * *
Gdy przekraczam próg mieszkania, czuję się dziwnie nieswój, jakbym był na kacu.
Nie zaglądałem tu już od dwóch miesięcy, ale na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Drzwi trzeszczą, tak jak trzeszczały, grzyb pochłania kolejne centymetry sufitu i nawet wizerunek Ojca Świętego dalej obserwuje mnie, gdy przechodzę przez hol. A jednak to tylko iluzja; nic nie jest już przecież takie samo. Gdzie podział się wiercący dziurę w głowie szum telewizora, gdzie puszki po piwie, gdzie przeszywający smród papierosowego dymu?
Gdzie matka?
W mieszkaniu stoi ktoś inny. Wszedł tu chwilę przede mną; właściwie od miesięcy zawsze wyprzedza mnie o kilka kroków. Ma na sobie dopasowany, czarny garnitur, twarz zdobią okulary w oprawkach, zza których rejestruje każdy najmniejszy ruch. Szkoła próbowała mi wpoić, że to właśnie jemu powinienem zaufać, i że to on powinien zostać powiernikiem moich kłamstw i sekretów… Nigdy nie potrafiłem w to uwierzyć.
– No, chyba możemy zaczynać. Kamera włączona? – Mężczyzna zwraca się do jednego ze swoich ludzi. Oni również się tutaj znajdują, ale jednak jakoś inaczej, płycej. Właściwie niemal ich nie dostrzegam. – Świetnie. Nazywam się Jan Zybertowicz i jestem prokuratorem na rejon Pruszkowa. Znajduję się na ulicy Andrzeja, mieszkania czterdzieści przez dwanaście i rozpoczynam wizję lokalną w sprawie zabójstwa pani Janiny Kowal. Na miejscu jest również syn zabitej i główny podejrzany: Jacek Kowal. – Wskazuje na mnie dłonią, a następnie pyta: – Czy podejrzany czuje się już gotów?
Nie. Łeb mi pęka, przeklęta podłoga nie chce przestać się trząść, a stojący przede mną wilk czyha na najsłabszą nawet woń strachu. Najchętniej bym stąd wybiegł, oparł się o ścianę i wyrzygał całą papkę z więziennej kantyny. Potem wypaliłbym kilka szlugów, jednego po drugim… Może wtedy udałoby mi się odzyskać spokój.
Ale nawet wtedy nie czułbym się gotów na to, co mnie zaraz czeka.
– Tak. – Przecieram nos rękawem. – Co mam robić?
– Niech podejrzany przedstawi po kolei wszystkie wydarzenia i zademonstruje, jak do nich doszło. Ze szczególnym uwzględnieniem przestępstwa.
Kiwam głową i ruszam w stronę drzwi wejściowych, a prokurator, kamerzysta i reszta moich prześladowców podążają za mną niczym cienie.
Pamiętam dzień, dobre dziesięć lat temu, gdy bałem się równie mocno. Grałem w gałę z drużyną w zawodówki i wracałem z meczu; nic nadzwyczajnego, zwykły towarzyski z ogólniakiem z Grodziska. No więc szedłem, trochę zamulony, myślami już na kolejnym meczu, gdy nagle usłyszałem karetkę na sygnale. „Wyłącz ten zasrany głośnik” – tyle pomyślałem w pierwszej chwili. Dlaczego miałbym się przejmować losem jakiegoś korposzczura z mordoru czy starą babą, której wypadł dysk, gdy schodziła ze schodów?
Jakież było moje zdziwienie, gdy wszedłem na nasze osiedle i zobaczyłem matkę leżącą w kałuży krwi z rozbitą butelką przy dłoni… Chciałem podbiec, spytać się jak do tego doszło, ale zanim zdążyłem choćby unieść stopę, jeden z lekarzy odciągnął mnie na bok.
– Niech pan się opanuje… Już dobrze? – zapytał, ale ja zdecydowanie nie czułem się spokojny; najchętniej staranowałbym go i pobiegł w stronę leżącej matki.
Z największym trudem, korzystając z treningu, który przechodziłem codziennie w moim zasranym życiu, stłumiłem drzemiące we mnie emocje. Wtedy zaczęło się przesłuchanie:
– Kim pan jest? Skąd pan zna tę kobietę? Mieszka pan z nią? Czy to pierwszy incydent z użyciem alkoholu?
Słyszałem pytania, każde wbijało się we mnie jak strzał z pistoletu, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– T… To tutaj. – Wskazuję na drzwi. – Wracałem od Nataszy, mojej dziewczyny. Pochodzi z Ukrainy, cały dzień załatwiałem papier do pobytu czasowego. Trochę mi zeszło, nie chcę nawet zaczynać o kolejkach w urzędzie…
– Gdzie stała matka podejrzanego?
– Oglądała telewizję. Zadzwoniłem do drzwi, usłyszałem, jak wstaje z fotela…
Dzieje się coś dziwnego. Cały czas mówię, słowa wyraźnie wypływają z ust, ale już ich nie słyszę; czuję się, jakbym przelatywał wysoko nad nimi, żył w innym świecie, z inną perspektywą i innymi problemami. Twarz prokuratora blednie, puste mieszkanie powoli zanika; po chwili widzę już tylko zarysy okrytych folią mebli. Biorę kilka głębokich oddechów i przymykam oczy.
Czuję… Czuję spokój.
– A któż to, khe, khe, postanowił przyjść do domu? – Dobiega do mnie przytłumiony głos, dawno temu zniszczony od nadmiaru nikotyny. – Głupia ja. A mówiłam, że już nigdy cię nie wpuszczę…
Spokój niknie. Powietrze staje się duszne, podłoga drży w posadach. Chcę wziąć papierosa, ale coś, jakaś niewidzialna siła, trzyma mnie za ręce, skuła je chyba kajdanami. Czuję się jak małe dzieckiem przerażone perspektywą nadciągającej nieuchronnie kary.
Boję się.
– Właź – matka otwiera drzwi, łańcuch obija się o płytę – i mów, gdzieżeś się podziewał.
Gdy przekraczam próg, lustruje mnie od stóp do głów; intuicyjnie chcę się zakryć, jakbym stał przed naprzeciwko niej nagi. W oczach kobiety widzę całe uczucie, które kiedykolwiek potrafiła wykrzesać, gdy mnie widziała – na pewno nie jest to miłość, ale też nie nienawiść; to coś pomiędzy, jakaś forma uzależnienia, matczyne przywiązanie wynikające chyba tylko z tego, że dwadzieścia szczeć lat temu wyszedłem na świat przez jej pochwę.
– Daj spokój. – Przecieram nos rękawem. – Nataszy pomagałem.
Ściągam buty i wieszam kurtkę na haczyku, a matka cały czas międli to imię na języku; wygląda, jakby przełykała właśnie gorzkie lekarstwo. W końcu zauważa mój wzrok i rusza z powrotem do swojego królestwa, do zmasakrowanego fotela i starej plazmy; akurat leci na niej kolejny odcinek Uwagi TVN. Idę za nią.
– W garze masz resztki po ogórkowej – rzuca jeszcze i zapada się w obiciu.
Podchodzę do kuchenki i nakładam sobie dwie łyżki. Zupa dawno wystygła, gdzieś między ziemniakiem i poćwiartowanym ogórkiem pływa mucha, ale nie będę wybrzydzać. Zaraz skończę jeść i ucieknę do swojego pokoju, do komputera, do odrobiny świętego spokoju…
– Jedz, jedz – pogania mnie matka – bo wystygnie.
No więc jem. Głos podekscytowany dziennikarki cały czas wybija mnie z czegoś, co z braku lepszego określenia można nazwać spokojem. Zupa okazuje się wodnista, nie potrafię skupić uwagi na smaku.
Kręcę łyżką w talerzu, aż w końcu z braku laku zaczynam przyglądać się odwróconej do telewizora kobiecie. Już sam widok dawno niepranego szlafroka sprawia, że chcę zatkać nos, na jej plecach pojawia się coraz to wyraźniejszy garb. Nie umyła dziś głowy, włosy sprawiają wrażenie przetłuszczonych, kolejne siwe pasma coraz wyraźniej rzucają się w oczy. Zapuściła je z powrotem chwilę po rozwodzie z ojcem…
Niespodziewanie matka ścisza telewizor, natychmiast podnoszę wzrok znad talerza.
– Wiesz co? – Pierwszy raz dzisiaj jej głos brzmi, jakby nakładała sobie właśnie balsam na serce. – Czułam, że dzisiaj się pojawisz. Jakieś, cholera, dziwne przeczucie. Do dwunastej stałam nad kuchenką, wcześniej zerwałam się z samego rana, żeby pójść po składniki. – Odwraca się do mnie. – No, powiedz coś w końcu. Co u ciebie?
Cisza.
– Co tu gadać? – Wzruszam ramionami. – Po staremu.
– A u Nataszy?
– Też. – Przecieram nos rękawem. – Stare gówno.
Wpatruje się we mnie jeszcze przez chwilę, ale z każdą kolejną sekundą nadzieja na rozmowę wygasa. W końcu odwraca się i podkręca głośność; w jedzeniu towarzyszy mi już tylko nieprzyjemny głos lektora.
W głowie pojawiają się coraz to mniej przyjemne myśli. Drążą mi dziurę w głowie, są jak dźwięk wiertła po pięciu godzinach spędzonych na budowie. Czy jestem dobrym synem? Czy mogę robić to, co robię? Dlaczego nawet teraz nie potrafię się do niej odezwać? Cały jej świat mieści się na dwudziestu metrach kwadratowych mieszkania, dlaczego nie przychodzę częściej, choćby tylko po to, by zamienić z nią kilka słów?
Miraż powoli się rozmywa. Mrugam oczami, rozglądam się dookoła i powoli uświadamiam sobie, że wróciłem do teraźniejszości. Jestem z powrotem z mężczyzną w czarnym garniturze, najeżdżającą ciągle kamerą i resztą nienawidzącego mnie świata. Prokurator rozgląda się po mieszkaniu, aż w końcu jego wzrok osiada na jednym, jedynym zdjęciu, na którym stoję wspólnie z matką. Zrobiliśmy je nad zalewem; oczy kobiety śmiały się do obiektywu, ja trwałem w jej uścisku. Pamiętam ten moment; myślałem tylko o tym, dlaczego z nią stoję, zamiast leżeć koło Nataszy.
W końcu prokurator się odzywa:
– Wygląda na to, że podejrzany nie miał specjalnie bliskiej relacji z matką?
Przez chwilę milczę, wyglądam, jakbym nie dosłyszał pytania, ale na moim języku trwa prawdziwa walka sprzecznych ripost i protestów. W końcu otwieram usta:
– T… To nie tak. Odwiedzałem ją, dzwoniłem. Bardzo ją kochałem, naprawdę. – Słowa brzmią płasko, tak jakbym wyrażał nimi abstrakcyjne, nieznane ludzkości uczucie. – To wszystko, co się stało, to wszystko to tylko nieszczęśliwy wypadek. Gdyby nie efekt szoku, nigdy nie dociągnąłbym tego do ko…
– Podejrzany nie musi mi się tłumaczyć. Proszę mówić dalej.
Wraca poprzednia scena. Wkładam do ust kolejne łyżki zupy, telewizor jazgocze, kobieta nie odrywa od niego wzroku. A jednak coś się zmieniło; zwracam wzrok w kierunku wychudłej szyi, która nagle, ni stąd, ni zowąd zaczyna… drżeć? Przyglądam się uważniej. Już po chwili nie tylko głowa, ale dłonie, ramiona, w końcu całe ciało trzęsie się; matka wygląda, jakby cały zgromadzony w niej ból miał zaraz wykipieć.
Wmuszam w siebie kilka ostatnich łyżek zupy, niestety za późno; matka odwraca się w moją stronę.
– Ta Natasza… – Akcentuje imię w dziwny sposób, jakbym kazał jej przeczytać wypracowanie w cyrylicy. – Ona znalazła już pracę?
Przełykam ślinę.
– Nie. Ale Szuka. Cały czas szuka.
Kiwa głową.
– Widziałam takie już wcześniej, nie raz i dwa razy. Przyjeżdżają do Polski i szukają naiwniaków, którzy będą je utrzymywać. Stroją się, szepczą miłe słówka, kuszą na każdy ze znanych kobiecie sposobów. – Przerywa na chwilę, oczekując chyba na moją reakcję. Gdy orientuje się, że nic nie powiem, kontynuuje, tak jakby nic nie zaszło: – Problem zaczyna się, gdy ktoś się z nimi zwiąże. Nagle z księżniczki robi się oporna na pracę świnia, która nie widzi świata poza kolejnymi wypłatami pięćset plus. – Wyciąga papierosa z paczki. – Wykorzysta cię. Wykorzysta, a potem zostawi.
Drżę. Chcę podnieść wzrok i stanąć w obronie jedynej osoby, która stanowi jakąkolwiek wartość w moim życiu i wyzwać matkę tak jak ona wyzywała niegdyś ojca. Niech zrozumie w końcu, że nie pozwolę się tak traktować, że również noszę w sobie ten przekazywany z pokolenia na pokolenie gen spierdolenia i jeśli tylko zechcę, mogę go przeciw niej wykorzystać… Niestety, nie potrafię. Słyszę, jak z moich ust wypływa tylko jedno, przepełnione żalem słowo:
– Skończyłaś?
Spogląda na mnie i przez krótką chwilę wygląda, jakby miała absolutną władzę nad wszystkim i nad każdym, jak jakaś pierdolona królowa Kleopatra.
– Nie. Właściwie jest jeszcze coś. – Podnosi się z fotela i rusza w moją stronę. – Wiem, że straciłeś robotę i nie mogę już na ciebie liczyć w kwestii pieniędzy. Ale powiedz mi: Dlaczego nigdy nie mogę na ciebie liczyć? Dlaczego zawsze zamykasz się w swoim pokoju i nie pomyślisz nawet, w jaki sposób mógłbyś mi pomóc? – W oczach stają jej łzy; wskazuje na torbę leżącą na środku pokoju, którą miałem wynieść miesiąc temu. – Dlaczego znajdujesz czas tylko dla niej?
Chciałbym coś powiedzieć, ale nie mogę wydobyć z ust choćby jednego słowa.
– Tak myślałam. – Kiwa głową. – Wiesz, właściwie to odwołuję wszystko, co o niej powiedziałam. Dobraliście się wprost idealnie. – Szczerzy się, odsłaniając pożółkłe zęby. – Dwóch nieudaczników i oszustów prowadzą się nawzajem przez swoje zasrane ży…
Nie kończy ostatniego słowa. Przez ułamek sekundy patrzy na mnie, w jej oczach widzę coś na kształt osłupienia, szoku, że syn byłby zdolny do czegoś tak potwornego. Potem bez krzyku, wrzasku czy próby samoobrony pada na ziemię; jedynym słyszalnym dźwiękiem okazuje się odgłos głowy uderzającej prosto w stojący nieopodal blat.
Po latach tłumienia emocji złość w końcu we mnie wybuchły.
– Co podejrzany czuł w tamtej chwili? – pyta prokurator.
Podnoszę wzrok, mimowolnie poruszam barkiem i wpadam na chwilę w osłupienie. Nie wiem, kto rządzi teraz moim ciałem – Bóg, jakieś chuja warte prawo sprawiedliwości, czy może po prostu pamięć układu nerwowego, ale w mięśniach pojawia się nagle nieprzyjemny skurcz… Dokładnie tak czułem się tamtej chwili.
– Nic – odpowiadam głucho.
Łapię się za kieszenie. Nie wiem już, gdzie się znajduję, w której czasoprzestrzeni utknąłem tym razem, ani kto stoi za tym drążącym mi dziurę w mózgu poczuciem winy. Liczy się jedynie ugaszenie rozrywającego pragnienia, które mnie teraz rozrywa. Muszę… Muszę zapalić. Brzęczący brelok z kluczami do mieszkania, które zaraz stracę, portfel bez pieniędzy, ale za to ze zdjęciem matki… Jest. Ręce drżą, jakby tuż pod moją skórą trwało właśnie trzęsienie ziemi, ale w końcu udaje mi się wyciągnąć z kieszeni paczkę czerwonych Marlboro. Wkładam jednego do ust, próbuję zapalić, palec osuwa się z zapalniczki, jakby matka w ramach ostatniej kpiny na mnie, oblała mi go olejem. Na szczęście w końcu pojawia się ogień…
Zaciągam się, dym roznosi się po moim organizmie, i dopiero wtedy uświadamiam sobie, gdzie w ogóle jestem. Matka leży na podłodze, z jej warg spływa ślina, która powoli z każdą sekundą coraz bliżej, spływa w stronę ziemi. Wpatruję się w twarz kobiety, najpierw przez sekundę, potem drugą, nie uświadamiając sobie nawet momentu, w którym upłynęło kilka minut. Nigdy, w całym moim życiu, nie widziałem jej tak spokojnej, pogodzonej z otaczającą ją rzeczywistością.
Papieros w końcu dogasa, a ja czuję, że nadszedł czas, bym zadał sobie to jedno kluczowe pytanie: „co teraz?”. Zadzwonić po psiarzy? Przed oczami staje mi blask czerwono-błękitnych świateł, mata okrywająca ciało matki i moje dłonie skute kajdankami. Może tak trzeba? Może tak będzie lepiej zarówno dla niej jak i dla mojego sumienia? Może choć raz w życiu powinienem zrobić w życiu to, co należy? Otrząsam się od tej myśli. Nie. Nie potrafiłbym.
Nagle patrzę na worek leżący na środku pokoju i uświadamiam sobie, co muszę zrobić. Wyciągam spod zlewu rękawiczki, worki, nóż, płyn do czyszczenia… Właściwie wyciągnąłem niemal wszystko, co było do wyciągnięcia – w tej chwili nie potrafię myśleć racjonalnie, jakby miał przed sobą do zrobienia tę jedną rzecz, która musi zostać zrobiona w moim życiu porządnie. Do matki podchodzę serią okrężnych ruchów i natychmiast karcę się w duchu; nawet po jej śmierci nie potrafię stanąć przed nią jak równy z równym. Wyciągam nóż, przełykam ślinę, a ona…
Dyszy nagle jednym płytkim oddechem.
– Jacuś? – pyta, albo to ja oszalałem już do końca. Jej głos okazuje się niewyraźny, z ust wypływa kolejna porcja śliny. Mówi coś dalej, ale nie potrafi otworzyć do końca warg; słowa przemieniają się w niezrozumiały bełkot.
– Podejrzany zapewne rozumie, że doszliśmy do najistotniejszego momentu. – Głos prokuratora znowu wyrywa mnie ze sceny. – Wiem, że to może być dla podejrzanego trudne, ale prosiłbym o przedstawienie wszystkiego w jak najdrobniejszych szczegółach.
Przełykam ślinę. Z wierzchu wyglądam na spokojnego, ale tuż pod powierzchnią skóry walczy we mnie tysiąc przeciwstawnych sobie sił.
– No – pogania mnie. – Niech podejrzany mówi.
– Sss… – Słowo nie chce opuścić gardła. – Stałem nad nią. Dłonie mi drżały, w gardle czułem zatrważającą suchotę, jakbym od kilku miesięcy nie miał w gardle nawet kropli…
Spoglądam mu głęboko w oczy. Szukam litości, współczucia… czegokolwiek, co wskazywałoby, że mam do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Przecież on również musi mieć matkę, on również przechodził w życiu przez różne trudności… A jednak nie. Prokurator to nie człowiek; to maszyna zaprogramowana do pięcia się coraz wyżej po niezrozumiałej dla mnie hierarchii.
Wszystko stracone.
Patrzę na niego ostatnim błagalnym spojrzeniem, po czym padam na ziemię na widmowe ciało mojej matki. W rękach ściskam niewidzialny nóż, który, mimo że nie istnieje, wyraźnie ciąży mi w dłoni. Zamachuje się, próbuję stłumić w sobie rozrywające mnie emocje, które przecież nie istnieją przecież jedynie w przeszłości i tak powinny pozostać. Patrzę jeszcze na ciało matki i…
Zabijam moją matkę po raz drugi.
Cisza. W obydwu wersjach teraźniejszości nie słyszę teraz absolutnie nic, zamarł każdy najmniejszy nawet dźwięk. Ludzie zastygli w bezruchu, auta przestały jeździć, nawet wiatr podporządkował się powadze chwili.
– Myślę… – Głos prokuratora pozostaje bezwzględny. – Myślę, że podejrzany pokazał scenę wystarczająco obrazowo. Możemy przejść dalej?
Kiwam głową.
– W takim razie – kontynuuje – proszę powiedzieć, co stało się dalej.
– Potem… – Uśmiecham się blado. – Potem przeżyłem najdłuższą pracę murarską w całym moim życiu.
Wydarzenia zlewają się ze sobą. Powoli, uważając na każdy kolejny krok, skradam się do piwnicy, prokurator idzie za mną, jego wzrok wydaje się spoglądać w głąb mnie. W dłoniach trzymam ciężki worek, niegdyś prawdziwy, z moją matką w środku, teraz jedynie wspomnienie. Dlaczego obydwa wydają się tak same ciężkie? Przez dłuższą chwilę szukam odpowiedniego klucza i otwieram skrytkę w piwnicy. Wduszam przełącznik, z lampy tryska surowe światło. Mogę zaczynać.
Murowanie trwa całą noc. Łomem niszczę pół ściany, walę młotkiem, wwiercam się w najmniej dostępne miejsca. Po jakimś czasie moje dłonie stają się białe od cementu i wapnia, z czoła spływa mi pot, ale trud wynagradza mi twarz matki – pierwszy raz jej spojrzenie sprawia wrażenie łagodnego i akceptującego. Gdy kończę, uświadamiam sobie, że to jeden z najpiękniejszych momentów, jaki z nią kiedykolwiek przeżyłem.
Rozkopują sarkofag. W pokoju roznosi się odgłos łomów, większość odwraca twarze, unikając wszechobecnego pyłu. W końcu kończą, a przed oczami staje mi obsypany piachem worek. Pod nim widzę matkę, która, pomimo świętokradztwa, które właśnie się tutaj odbyło, dalej patrzy w górę ze spokojem. Jeden z ludzi prokuratora podchodzi i zrywa z niej worek. Przed moimi oczami widzę martwe truchło, które przez miesiąc w ziemi zdążyły oblec robaki, ręce pokrywają czarne plamy. Roznosi się smród gnijącego ciała. Dlaczego muszą przerywać jej spokój?