Grzegorz Gancarz
NOWELE SCHIZOFRENOGENNE Z MORAŁEM
3.
PANDEMONIA! KORONACJE! ZAŚLUBINY!
ALBO DELEGACJE PRZYSZŁOŚCI
Odkąd pamiętam byłem istnieniem wyobcowanym i zdezorientowanym przez hektyczne zmiany. Zbyt dobrze przystosowałem się do długich, srogich zim, by nie patrzeć z trwogą na rozżarzone niebo. Dobrze pamiętam ten dzień. Z niedowierzaniem podszedłem do okna; miałem na sobie biały podkoszulek. Pamiętam też, że odczuwałem w ustach dziwny posmak taniej sody. Świt był rozgorączkowany, zadziwiający jak na tamtą porę roku, rozpalony do czerwoności. Dziwna egzema szalała na niebie. Stałem nieruchomo, sparaliżowany zjawiskiem, które jawiło mi się po raz pierwszy. Wielopalczasta trwoga obmacywała mnie zewsząd, czułem się niezręcznie. Byłem przekonany, że coś zbliża się do mnie. Wulkaniczna fala gorąca buchała z oddali, dziwne przebarwienia zalegały przestrzeń. Byłem przekonany, że lada chwila coś strasznego wyłoni się zza horyzontu. Odruchowo zmrużyłem oczy, przez moment chciałem je zamknąć lecz było to niemożliwe, zbyt ładne pierścienie kołować zaczęły po niebie, monstrualne kwadrygi ognia przecinały powietrze na pół. Miałem wrażenie, że coś zwiastowały, że niebo przekrwione w oddali chowa coś w sobie, i że lada moment ujawni swe tajemnice. Nawet teraz, gdy myślę o tamtym zdarzeniu, czuję w ustach ten sam posmak taniej sody. Dziś wiem, że była to ceremonia chwały, koronacja zakrojona na szeroką skalę. Po dwudziestu minutach wszystkie zjawiska ustały, a ja stałem się człowiekiem wyłonionym z tłumu, żywą pochodnią w jaskiniach miejskiego obskurantyzmu.
Ach... Cóż to był za dzień...
Tropikalny dzień... gruntownych... reform!
Nadciągały żwawo w otoczeniu majestatycznych świt. Wielkie orszaki przemian i rewizji; delegacje przyszłości, zdobne w kod binarny i nowe gramatyki. Z rwetesem podchodziły do lądowania, we wrzasku zstępowały na malownicze łąki i przeludnione, źle zaprojektowane miasta. Widziałem to wszystko, czułem te zmiany i stosownie do płodności mego umysłu roiłem sobie ich symboliczne odpowiedniki, stroiłem w książkowe fabuły i nadawałem im pozór najazdu z gwiazd. W głębi duszy wiedziałem, że nie sposób zbiec i obronić się przed jutrem, nie sposób unicestwić gada przyszłości. Tu był mój dom i nie chciałem w nim czynić żadnych remontów, zbyt dobrze zapadły mi w pamięć stare, barokowe budowle, które z wielkim upodobaniem admirowałem w dzieciństwie, a które ku mojemu zdziwieniu i nastoletniej rozpaczy odrestaurowane były zanadto, zbyt białe i zbyt gładkie na ścianach, zbyt czyste i nowopoczęte. Nie chciałem, by świat i dom mój zarazem rozszarpany był przez galanta i zwolennika kiczowatej sterylizacji. Nie byłem gotowy do zdarcia ze świata patyny, do białych tynków i nowo nakręconych zegarów.
Odkąd pamiętam nosiłem w sobie tłumioną awersję do złożonego wielokrotnie życia ludzkiego. Nigdy nie pojmowałem skomplikowanej natury stosunków społecznych rozwarstwiających się w bezmiar instytucji. Nie potrafiłem ogarnąć jednym spojrzeniem krwioobiegu własnego miasta, gdyż na każdym kroku rozgałęział się on w naczynia włosowate malutkich majestatów i lilipucich trybunałów. Wszystko zmierzało do podstawowej i niepodzielnej części, bezdowodowych aksjomatów materii.
Niech sobie czytelnik wyobrazi, jak wielkie zdziwienie stało się moim udziałem, gdy okazało się, że analogiczne podziały zachodzą w orbicie mojego wnętrza. Wtedy po raz pierwszy stałem się ofiarą mianowników i makabrycznych dzielników, które wbrew mej woli przeprowadzały na mnie działania. Byłem wewnętrznie zinstytucjonalizowany. Mnożyłem się w środku na wieloramienne odnogi i nibynóżki, fascynujące struktury wielopalczaste.
Z początku naszła mnie trwoga i suchość w ustach znamienna dla neofitów. Bardzo topornie oswajałem się z innowacyjnym poglądem na rzeczywistość. Starałem się szukać pomocy i desek ostatniego ratunku, lecz nie było siły dość silnej, aby mnie wyrwać z łożysk przeistoczeń i szokujących metamorfoz. Po roku...
...byłem innym człowiekiem.
(...)
Malarie!!! Infekcje!!! – Wielkim światłem nadciągały zewsząd. Znajdowały we mnie swe legowiska i miejsca tajemniczych inkubacji. Stałem się nagle łożyskiem brzemiennym w szatańskie trunki, dojrzewały we mnie cierpliwym fermentem, przeobrażały się w doskonalsze formacje i niespotykane do tej pory ustroje.
Oto jak czuje się człowiek wyobcowany! Człowiek zgwałcony przez fatum w artystę.
Nie... Nie szukam pociechy w oczach wytresowanych ciżb!!! Całe moje życie było społecznie bezużyteczne. A ja byłem wiarołomnym cyganem. Byłem bezbożnym małpiszonem. Tak – powiem to bez kozery – byłem i jestem po grób wieczysty poetą. Pewnie spytasz mnie ze wzrokiem pełnym politowania, dlaczego słowa: „parszywy” i „poeta” są jak dwie połówki jabłka, i dlaczego po kres wokabularza traktowane będą syjamsko?... Uśmiechnę się na to. Kocham szyderców i szanuję zawodowych prześmiewców, którzy dla sportu przemycają miedzy wierszami drwinę i mistyfikację swej uprzejmości. Pewnie tego nie wiesz, ale metafora poetycka to bardzo rzadka kobieta, i rzadkie są jej związki z mężczyznami. Każdego, kto pokusi się o trud obcowania z nią, albo – co gorsza – artykułowania wszem i wobec, spotka zaszczyt wydziedziczenia ze społeczeństwa tradycyjnego i nieuchronna petryfikacja. Metafora poetycka to bardzo rozpustna filutka, antychryst w różowych pantofelkach, rozmiłowana w szaleństwach ulicznica! Sam miałem sposobność z metaforą poetycką i po kres życia toczyć mnie będzie mefistofeliczna tęsknota. Po kres nowiu szargać mnie będzie karkołomna sława poety.
Z dnia na dzień ludzie zaczęli mnie deptać. Nie rozumieli dialektu wieczności. Śmiem twierdzić, że mnie nie dostrzegają. I nawet uczucie mej obecności traktują jak wielce wyuzdaną potwarz. Wizualizują mnie zupełnie od niechcenia i czują, że ktoś ich policzkuje, że ktoś napluł im w twarz. Jakby to było przeniewierstwo, z którego muszą się wyspowiadać. Ludzie mówią: – Masz poprzewracane w głowie, jesteś konsumentem dorodnej pleśni. Twój talerz pełen jest trujących hodowli.
Smucę się na to brutalnie. Łzy ronię na widok masowej lumpenpsychozy. Lecz dość na tym! Skończyło się. Po latach niechlubnej poezji naszła mnie ruja wewnętrznej rekonwalescencji!!!
(...)
Teraz, gdy siedzę w swoim mieszkaniu odseparowanym raz na zawsze od rzeczywistości, nie wiem... doprawdy, nie wiem jak mogłem sądzić, że wielki powrót będzie możliwy, że oswobodzę się z pęt artystycznego poglądu na rzeczywistość. Dobrze pamiętam troskliwe czasy, gdy z wielką tęsknota na sercu wracałem do matecznika – wielkiej, zbiorowej owodni pełnej tradycji i życia prorodzinnego. Rozpierała mnie skrucha i słodycz na sercu, że oto wracam do porzuconego niechlubnie domostwa, na malownicze łąki matczynego łona. Relacja z drugim człowiekiem jawiła mi się na nowo, wielka rewizja przetrząsała mi duszę. Rodziła się we mnie troska o wielobarwny ogród stosunków społecznych, delikatne struktury porozumienia i wzajemnego szacunku. Każdego dnia myślałem o tym, jakie to wspaniałe uczucie na nowo przyłączyć się do tej wielkiej wspólnoty, znów widnieć w alfabetycznym spisie mieszkańców. Chciałem posiadać niezaprzeczalne dowody swej tożsamości, być częścią skomplikowanej genealogii, wyższej struktury organizacyjnej. Czułem tęsknotę do wielkiej bazy danych, elektronicznej listy członków, ludzi bezpiecznie skatalogowanych, doskonale zliczonych i zameldowanych. Po raz pierwszy chciałem być rozliczony i zlegitymowany, dumnie ujawniać swe pokrewieństwo, adresy tego samego matecznika i źródłosłowia. Pragnąłem współbrzmieć i naśladować, solennie papugować przemysłowe gesty i powielane w tysiącu kopiach maniery. Z radością wpisywać się w interwały czasowe najważniejszych transmisji radiowych i ciągnących się bez końca seriali. Chciałem nasiąkać esencją społecznej tandety i prowincjonalizmu. Jak nigdy wcześniej pragnąłem używać popkulturowych slangów i słuchać muzyki popularno–rozrywkowej, chciałem czytać do poduszki literaturę współczesną i nagminnie stosować jej prostolinijne konwencje językowe. Marzyło mi się używać języka potocznego, dziecinnej retoryki i fałszywych systemów filozoficznych. Betonowe termitiery gówna jawiły mi się na nowo!!! Było w tym mnóstwo ludowej mądrości, porządkującego życie zabobonu i mitologii najlepszego sortu. Wszystko było tu doskonałe i przemielone przez organy fantastycznej miernoty. Chciałem tego wszystkiego!!! Chciałem być sterylny i dobrze poukładany, gdyż nagle odkryłem, że w życiu o zaniżonych normach estetycznych tkwi wielka tajemnica równowagi emocjonalnej, klucz masowego szczęścia!!!
Odbyłem spowiedź w pięciu kościołach, i w żadnym nie udzielono mi rozgrzeszenia. „Jestem poetą” – mówiłem ze łzami w oczach. „Przykro mi, ja panu nie pomogę”. „Jesteś dla nas zbyt rozłożysty”.
Dobrze pamiętam granatowy dzień. Nigdy wcześniej nie byłem tak rozżalony i sponiewierany jak wtedy. Byłem dożywotnim artystą, książkowym przykładem aspołecznej marginalizacji.
Cały czas myślałem, że powrót będzie możliwy, że filozofia syna marnotrawnego nie straciła na aktualności...
To ja! Poeta wyobcowany. Miotam się po świecie ze spuszczoną głową. Któż się do mnie przyzna?...
Czasami siedziałem na kopule naszego ratusza i czekałem na delegacje przyszłości, wielkie orszaki przemian i rewizji...
Właśnie wtedy postanowiłem, że dokonam przewrotu, jako jedyny poeta we wszechświecie wydam się na żer kosmicznej dezercji. Byłem wielką zrujnowaną świątynią, architekturą zdekompletowaną. Co mi szkodziło?... Coraz mniej kolumn odprowadzało wektorowe siły ciężkości, coraz mniej przypór wspomagało rozchodzące się mury. Każdy element monumentalnej budowli mojego wnętrza przestał się godzić na przyporządkowaną mu funkcję. Nagle uświadomiłem sobie, że zawsze tak było, że moja poezja to wielka kurtyna, parawan wielkiej miernoty. Czułem, że nie mam siły się bronić. Wszystkie fakty ujawniały przede mną czyste, zdewastowane twarze, rodowite oblicza żenady i zakłopotania. Przekonywałem się krok po kroku, że cały czas grałem w teatrze wielkiej mistyfikacji, dałem się wodzić za nos nieusprawiedliwionej niczym megalomani; byłem królem przez neurotyczną kompensację! Pamiętam to bardzo dobrze, wielkie kaniony separowały mnie od ludzi, lodowate uskoki, rozciągające się na wiele tysięcy kilometrów. To właśnie wtedy zatraciłem zdolność do komunikacji, coraz więcej metafor przejmowało nade mną kontrolę, mój świat zdawał się być obrazem szalonego impresjonisty, nieobliczalnego malarza, który dwukrotnie nie dostał się na akademię sztuk pięknych.
Było mi wszystko jedno. Szarobiała rozpacz doskonale symbolizowała moje klęski i sprzeniewierzone talenty. Kto wie?... Może nigdy nie byłem utalentowany, to bardzo możliwe. Żałosne oczy patrzyły na mnie w lustrze, oczy pozornego człowieka, który nigdy nie był utalentowany, nigdy nie posiadał dość siły, by zastąpić swe chore wymysły uosobionymi faktami. Żadne słowo, które pomyślałem nie stało się ciałem, żaden obraz, który namalowałem nie znalazł się na płótnie. Wszystko co robiłem miało charakter czysto wyobrażeniowy. Długie orszaki ułudy, mizerny kondukt pogrzebowy, żałość i niepoznaka, oto czym byłem.
Choć jedną rzecz postanowiłem doprowadzić do końca, jeden parszywy czyn... Właśnie tak... Miałem pomysł mrożący krew w żyłach, patologiczny plan ostatecznej dezercji, przemyślany akt ostatecznej emancypacji.
Przygotowania trwały dwa tygodnie.
Wielka chłodnia była dość trudna do zdobycia, ale udało się, nad wyraz uprzejmi monterzy zamontowali ją w moim mieszkaniu. Dodatkowo zaopatrzyłem się w całą masę środków czyszczących oraz leki, uszczelki do kanalizacji i cały karton niezawodnych żarówek. Pod koniec zacząłem gromadzić w chłodni długie listy produktów spożywczych, warzywny inwentarz betonowej arki. Uregulowałem rachunki, zerwałem wszelkie umowy natury prawnej, sprzedałem meble, no i było po wszystkim. Zamurowałem w mieszkaniu swoje istnienie. Stworzyłem sobie betonową torbiel, kokon pariasa. I wszystko było by dobrze, gdyby nie słabe żarówki sprzedane mi za podejrzanie niską cenę. Tak wiem, miały być niezawodne...
Mogłem nie jeść przez tydzień i było to powodem mojego głodu, lecz nie mając żarówki nad głową w godzinach wieczornych, nie czułem głodu, czułem coś bardziej dojmującego. Jako człowiek elektroniczny byłem skończony i żadne spowiedzi nie przywracały mojego świata do stanu, pielęgnowanej przez rutynę, homeostazy. Dlaczego?... Bo cienie przestawały określać moją tożsamość, świetlany proces mojej identyfikacji nie następował. Ginąłem w jaskiniach zabobonu i wiedziałem, że aż po dzień zgonu gonić będę za powidokiem utraconego wizerunku. Czułem się wyalienowany, na każdej ścianie widniały ślady moich paznokci, wszystkie podłogi stały się nagie i bezbronne. Raptem po kilkunastu miesiącach stałem się człowiekiem unieważnionym.
Na tym moja historia powinna się skoczyć, historia człowieka, który dał się uwieść przez metaforę poetycką. Początkowo bronił się przed artystycznym poglądem na rzeczywistość, starał się „wyleczyć” z malarii aktu twórczego. Niestety, zmuszony był ulec i stać się, o zgrozo, artystą. Złośliwi mówią, że tak samo, jak nie każda kobieta zostaje prostytutką, tak samo nie każdy mężczyzna zostaje artystą. Bardzo smaczna ironia, smaczna i dołująca. Zbyt późno zrozumiałem, co jest w życiu naprawdę ważne, chciałem porzucić rozpadliny poezji, po latach niechlubnej twórczości zamierzałem powrócić na łono czci godnego społeczeństwa. Niestety, okazało się, że nie mam tam czego szukać, zostałem zeń wykluczony i aż po grób relegowany. Smutna to prawda, smutna i ostateczna. W rozgoryczeniu chwili kupiłem kilkaset cegieł, trzy worki zaprawy murarskiej i dwa kartony energooszczędnych żarówek. Rozżalony i sponiewierany postanowiłem oszaleć, udać się do krajów nierzeczywistych.
Siedzę właśnie pod ścianą, cały świat zredukował mi się do kilku przedsionków mego mieszkania, betonowego cmentarzyska wspomnień. Zbyt wiele obrazów zapisanych w pamięci nachodzi mnie po nocach, stoi nade mną i przygląda mi się z zaciekawieniem, kiwa palcem na znak pogardy, wielkiej pogardy i dezaprobaty. Patrzy na mnie z ukosa, analizuje rozebrane tragedie mojego istnienia, mizerne kuriozum ewolucji. Nie lubię chodzić w ubraniach, zbyt bardzo mnie zmieniają, deifikują moje sylwetki i skomplikowane tożsamości. Gdy siedzę nagi pod ścianą i patrzę na siebie z przypadku, to mam wrażenie, że każdy dzień odcisnął się na mnie, złożył swój podpis na moich ciele, że cały jestem powieścią przeszłości, czytelną dokumentacją porażek i niemoralności.
Schudłem zatrważająco do tej pory, moje policzki zapadały się w niespotykane odmęty, skóra zbielała do nieprzytomności, każdy fragment mojego ciała eksponował swoją obecność. Dopiero teraz poznałem czym jest architektura szkieletu i jak złożoną posiada rzeźbę, z każdym miesiącem coraz wyraźniej ujawniał się przede mną skomplikowany świat wapiennych rusztowań, biologiczny plac budowy pełen wsporników i godnych zaufania dźwigów. Byłem dumny, widząc tak doskonałe prezencje, wieloczłonowe panewki wspomagające moje wędrówki.
Niestety, długo to już nie potrwa. Ostatnia żarówka tli się na ścianie. Rozsławiona na cały świat pochodnia Edisona zbliża się do krawędzi czytelnego wszechświata.
Moja betonowa torbiel wyjaławia się, bezpowrotnie usycha w niewysławialną ciemność, wszystko staje się krótkowzroczne, zachodzi bielmem, pulsuje w rytm dogorywającej żarówki – ostatniej technologii w moim wyalienowanym wszechświecie.
Są miejsca, w których rozpacz rodzi się zbyt łatwo. Dla mnie już nie ma ratunku, jestem samobójczą ćmą, japońskim kamikadze z masochistycznym poglądem na rzeczywistość.
Ach ta żarówka... bije coraz wolniej, jak słabe serce.
Przez chwilę zdawało mi się, że ściana zbliża się do mnie, że coś dzieje się z czasoprzestrzenią.
Szalony! – pomyślałem. – Zdolność oka do akomodacji to cud inżynierii biologicznej, zdolność selekcjonowania planów, na bliższy i dalszy, to niesamowite wprost osiągnięcie, na które nieprzewidywalna ewolucja potrzebowała miliardów lat. Nie łatwo jej było z konstrukcją małej, białej kulki zdolnej zarejestrować ruch, bo to szalenie skomplikowana czynność, i wiele prób musiało spalić na panewce zanim coś takiego, jak życie, ujrzało spadający do wody kamień. Aż strach pomyśleć jak czuje się człowiek, który oduczył się patrzeć na rzeczywistość, na namacalny zbiór subatomowych cząsteczek. Nie trudno zgadnąć, że piony jego świata będą krzywe, że doskonale wypoziomowana podłoga będzie falować pod jego stopami, a plany czytelnego krajobrazu zaczną się abstrakcyjnie dekomponować. To zupełnie normalne – uspakajałem rozum – że ściana faluje, nie ma w tym nic nienormalnego... masz klasyczne problemy z akomodacją.
Nagle ściana zaczęła się marszczyć, z każdą chwilą coraz bardziej bulgotała. Nie byłem pewien co o tym myśleć, na wszelki wypadek skuliłem nogi do piersi i czekałem co dalej nastąpi.
Ku mojemu zdziwieniu, stała się rzecz niespotykana. Przestrzeń zamiast się umiejscawiać i trwać w stanie skupienia, zaczęła się rozwierać na dziwne, nowe pomieszczenia, pokoje bez planu sfingowane, rubaszne malwersacje samej siebie, otchłanne apartamenty przyszłości! Nie miałem pojęcia skąd biorą się te nowe całkowicie przestrzenie, niezamieszkałe terra incognity spoza terytoriów map, spoza granic zdrowego rozsądku. Wszystko wskazywało na to, że przestrzeń w moim mieszkaniu nie posiada cechy zamknięcia, że jakimś sposobem zyskała zdolność do kompensowania samej siebie. Wtedy zorientowałem się, że mieszkania poczęte przez człowieka nie mogą stać puste, wprost nie mogą stać zaryglowane, że musi się w nich coś dziać, życie ruchome i rozwibrowane, w innym razie dzieją się rzeczy niespotykane, neurotyczne spektakle schorowanej przestrzeni. Były to rzeczy wielce zastanawiające, lecz zamiast dumać wstałem z kąta i czym prędzej zabrałem się do spisywania traktatu, wielkiego manifestu ożywionej przestrzeni. Co rusz ujawniały się przede mną wysokie na pięć metrów kondygnacje, malownicze podpiwniczenia przestrzeni, nowe rubryki przestrzennych kalejdoskopów. Zamurowane solennie kompozycje otwierały się, pęczniały w oczach. Na każdym kroku spotykałem coraz to nowe mateczniki nowopoczętej przestrzeni, co godzina odbierałem porody nowych pomieszczeń, stałem się nagle ordynatorem metafizycznego oddziału położniczego i co chwila przecinałem pępowinę rozwydrzonej lodowatym echem przestrzeni. Wszystko rozprzestrzeniało się do wnętrza. Każdy atom nie współtworzył przestrzeni jak myśleli fizycy, lecz był jej nośnikiem, w każdej chwili mógł się wybebeszyć i opróżnić z dalekosiężnych horyzontów. Jak drożdże fermentowały amfilady drzwi, genitalne korytarze kopulowały ze sobą, wszystko rozpasało się w nowe potwory istnień. Chcąc uciec z oszałamiających przestrzeni, dostałem się w samo jądro spiętrzonego życia i fermentu, w rozwibrowane łożysko samostanowiącej o sobie przestrzeni.
Byłem oszołomiony, jak szalony spisywałem na ciele arcydzieło literatury światowej, wielotomową konstytucję przestrzeni, pierwszą na świecie demaskację jej charakteru, Fausta swoich czasów!
Żarówka migała już z lekka, puszczała oczka do rojonych partnerów i oblubieńców. W ten sposób co drugi kadr mojego życia stawał się niewysławialny i po uszy umoczony w zadawnionej ciemności. Połowa czasu umykała mi między jednym a drugim poruszeniem powieki, wszystko dzieliło się na dwoje i redukowało do połowy swej objętości. Żarówka mrugała co chwila na jedną sekundę i za każdym razem zdawało mi się, że ja sam migam w takt spadku jej napięć, w ostatecznym metrum dogorywania. Raz byłem, raz mnie nie było, stałem się przeto ofiarą dwójki umiejscowionej pod mianownikiem mojego istnienia, ofiarą matematycznej zbieżności i niepodobieństwa. Godziłem się na to, przyjmowałem za dobrą monetę swoje istnienie zredukowane i uszczuplone, jak również anorektyczne ubytki i dokonujące się poza moim głosem grabieże. Było to bez znaczenia, czy w rozmnożonej i wielokrotnie pomnożonej przestrzeni żyję równie potężnie i wielokrotnie, bo i tak pomniejszały mnie dale bez nakrętek i wyże bez wiek, stałem się karłem przez kontrast, kastratem przez porównanie z korpulentnym do pęknięcia bożkiem płodności.
Wszystko spowalniało, działo się zbyt ociężale i niedostatecznie. Żarówka gasła; pod mianownikiem mojego istnienia pojawiła się liczba po przecinku, liczna nierzeczywista i niekompletna, przez co ja sam stawałem się niekompletny i niedorodzony, z rozechwianą tożsamością i rozklekotanym jądrem osobowości. Zapomniałem jak się nazywam i gdzie się właściwie znajduję, nie rozumiałem połowy słów znajdujących się w mojej głowie. Symbole wykutych na blachę wokabularzy zdezaktualizowały się, utraciły relację z rzeczami, które w mej głowie przez lata reprezentowały. Z każdą sekundą stawałem się coraz bardziej niewysławialny. Coraz mniej obyczajów roiło się we mnie i coraz więcej popędów wychodziło z ukrytych kryjówek, lejkowatych nor i stworzonych ad hoc zakamarków.
Gdy stała się ciemność otworzyłem oczy w nowym śnie. Mrugałem przez chwilę w niedowierzaniu. Po chwili podniosłem się na bujnej, malowniczej łące i wnosząc ręce ku niebu zawyłem jak zwierzę na rykowisku.
Znów byłem artystą; nowym, sformatowanym poetą. W oczach miałem Demiurga.
***
Morał:
Aborcja jest dobra o ile dotyczy nienarodzonego poety.
***
KONIEC