PANDEMONIA! KORONACJE! ZAŚLUBINY! ALBO DELEGACJE PRZYSZŁOŚCI

1
Grzegorz Gancarz



NOWELE SCHIZOFRENOGENNE Z MORAŁEM





3.





PANDEMONIA! KORONACJE! ZAŚLUBINY!

ALBO DELEGACJE PRZYSZŁOŚCI




  Odkąd pamiętam byłem istnieniem wyobcowanym i zdezorientowanym przez hektyczne zmiany. Zbyt dobrze przystosowałem się do długich, srogich zim, by nie patrzeć z trwogą na rozżarzone niebo. Dobrze pamiętam ten dzień. Z niedowierzaniem podszedłem do okna; miałem na sobie biały podkoszulek. Pamiętam też, że odczuwałem w ustach dziwny posmak taniej sody. Świt był rozgorączkowany, zadziwiający jak na tamtą porę roku, rozpalony do czerwoności. Dziwna egzema szalała na niebie. Stałem nieruchomo, sparaliżowany zjawiskiem, które jawiło mi się po raz pierwszy. Wielopalczasta trwoga obmacywała mnie zewsząd, czułem się niezręcznie. Byłem przekonany, że coś zbliża się do mnie. Wulkaniczna fala gorąca buchała z oddali, dziwne przebarwienia zalegały przestrzeń. Byłem przekonany, że lada chwila coś strasznego wyłoni się zza horyzontu. Odruchowo zmrużyłem oczy, przez moment chciałem je zamknąć lecz było to niemożliwe, zbyt ładne pierścienie kołować zaczęły po niebie, monstrualne kwadrygi ognia przecinały powietrze na pół. Miałem wrażenie, że coś zwiastowały, że niebo przekrwione w oddali chowa coś w sobie, i że lada moment ujawni swe tajemnice. Nawet teraz, gdy myślę o tamtym zdarzeniu, czuję w ustach ten sam posmak taniej sody. Dziś wiem, że była to ceremonia chwały, koronacja zakrojona na szeroką skalę. Po dwudziestu minutach wszystkie zjawiska ustały, a ja stałem się człowiekiem wyłonionym z tłumu, żywą pochodnią w jaskiniach miejskiego obskurantyzmu.

  Ach... Cóż to był za dzień...

  Tropikalny dzień... gruntownych... reform!

  Nadciągały żwawo w otoczeniu majestatycznych świt. Wielkie orszaki przemian i rewizji; delegacje przyszłości, zdobne w kod binarny i nowe gramatyki. Z rwetesem podchodziły do lądowania, we wrzasku zstępowały na malownicze łąki i przeludnione, źle zaprojektowane miasta. Widziałem to wszystko, czułem te zmiany i stosownie do płodności mego umysłu roiłem sobie ich symboliczne odpowiedniki, stroiłem w książkowe fabuły i nadawałem im pozór najazdu z gwiazd. W głębi duszy wiedziałem, że nie sposób zbiec i obronić się przed jutrem, nie sposób unicestwić gada przyszłości. Tu był mój dom i nie chciałem w nim czynić żadnych remontów, zbyt dobrze zapadły mi w pamięć stare, barokowe budowle, które z wielkim upodobaniem admirowałem w dzieciństwie, a które ku mojemu zdziwieniu i nastoletniej rozpaczy odrestaurowane były zanadto, zbyt białe i zbyt gładkie na ścianach, zbyt czyste i nowopoczęte. Nie chciałem, by świat i dom mój zarazem rozszarpany był przez galanta i zwolennika kiczowatej sterylizacji. Nie byłem gotowy do zdarcia ze świata patyny, do białych tynków i nowo nakręconych zegarów.

  Odkąd pamiętam nosiłem w sobie tłumioną awersję do złożonego wielokrotnie życia ludzkiego. Nigdy nie pojmowałem skomplikowanej natury stosunków społecznych rozwarstwiających się w bezmiar instytucji. Nie potrafiłem ogarnąć jednym spojrzeniem krwioobiegu własnego miasta, gdyż na każdym kroku rozgałęział się on w naczynia włosowate malutkich majestatów i lilipucich trybunałów. Wszystko zmierzało do podstawowej i niepodzielnej części, bezdowodowych aksjomatów materii.

  Niech sobie czytelnik wyobrazi, jak wielkie zdziwienie stało się moim udziałem, gdy okazało się, że analogiczne podziały zachodzą w orbicie mojego wnętrza. Wtedy po raz pierwszy stałem się ofiarą mianowników i makabrycznych dzielników, które wbrew mej woli przeprowadzały na mnie działania. Byłem wewnętrznie zinstytucjonalizowany. Mnożyłem się w środku na wieloramienne odnogi i nibynóżki, fascynujące struktury wielopalczaste.

  Z początku naszła mnie trwoga i suchość w ustach znamienna dla neofitów. Bardzo topornie oswajałem się z innowacyjnym poglądem na rzeczywistość. Starałem się szukać pomocy i desek ostatniego ratunku, lecz nie było siły dość silnej, aby mnie wyrwać z łożysk przeistoczeń i szokujących metamorfoz. Po roku...

  ...byłem innym człowiekiem.



   (...)



  Malarie!!! Infekcje!!! – Wielkim światłem nadciągały zewsząd. Znajdowały we mnie swe legowiska i miejsca tajemniczych inkubacji. Stałem się nagle łożyskiem brzemiennym w szatańskie trunki, dojrzewały we mnie cierpliwym fermentem, przeobrażały się w doskonalsze formacje i niespotykane do tej pory ustroje.

  Oto jak czuje się człowiek wyobcowany! Człowiek zgwałcony przez fatum w artystę.

  Nie... Nie szukam pociechy w oczach wytresowanych ciżb!!! Całe moje życie było społecznie bezużyteczne. A ja byłem wiarołomnym cyganem. Byłem bezbożnym małpiszonem. Tak – powiem to bez kozery – byłem i jestem po grób wieczysty poetą. Pewnie spytasz mnie ze wzrokiem pełnym politowania, dlaczego słowa: „parszywy” i „poeta” są jak dwie połówki jabłka, i dlaczego po kres wokabularza traktowane będą syjamsko?... Uśmiechnę się na to. Kocham szyderców i szanuję zawodowych prześmiewców, którzy dla sportu przemycają miedzy wierszami drwinę i mistyfikację swej uprzejmości. Pewnie tego nie wiesz, ale metafora poetycka to bardzo rzadka kobieta, i rzadkie są jej związki z mężczyznami. Każdego, kto pokusi się o trud obcowania z nią, albo – co gorsza – artykułowania wszem i wobec, spotka zaszczyt wydziedziczenia ze społeczeństwa tradycyjnego i nieuchronna petryfikacja. Metafora poetycka to bardzo rozpustna filutka, antychryst w różowych pantofelkach, rozmiłowana w szaleństwach ulicznica! Sam miałem sposobność z metaforą poetycką i po kres życia toczyć mnie będzie mefistofeliczna tęsknota. Po kres nowiu szargać mnie będzie karkołomna sława poety.

  Z dnia na dzień ludzie zaczęli mnie deptać. Nie rozumieli dialektu wieczności. Śmiem twierdzić, że mnie nie dostrzegają. I nawet uczucie mej obecności traktują jak wielce wyuzdaną potwarz. Wizualizują mnie zupełnie od niechcenia i czują, że ktoś ich policzkuje, że ktoś napluł im w twarz. Jakby to było przeniewierstwo, z którego muszą się wyspowiadać. Ludzie mówią: – Masz poprzewracane w głowie, jesteś konsumentem dorodnej pleśni. Twój talerz pełen jest trujących hodowli.

  Smucę się na to brutalnie. Łzy ronię na widok masowej lumpenpsychozy. Lecz dość na tym! Skończyło się. Po latach niechlubnej poezji naszła mnie ruja wewnętrznej rekonwalescencji!!!



  (...)



  Teraz, gdy siedzę w swoim mieszkaniu odseparowanym raz na zawsze od rzeczywistości, nie wiem... doprawdy, nie wiem jak mogłem sądzić, że wielki powrót będzie możliwy, że oswobodzę się z pęt artystycznego poglądu na rzeczywistość. Dobrze pamiętam troskliwe czasy, gdy z wielką tęsknota na sercu wracałem do matecznika – wielkiej, zbiorowej owodni pełnej tradycji i życia prorodzinnego. Rozpierała mnie skrucha i słodycz na sercu, że oto wracam do porzuconego niechlubnie domostwa, na malownicze łąki matczynego łona. Relacja z drugim człowiekiem jawiła mi się na nowo, wielka rewizja przetrząsała mi duszę. Rodziła się we mnie troska o wielobarwny ogród stosunków społecznych, delikatne struktury porozumienia i wzajemnego szacunku. Każdego dnia myślałem o tym, jakie to wspaniałe uczucie na nowo przyłączyć się do tej wielkiej wspólnoty, znów widnieć w alfabetycznym spisie mieszkańców. Chciałem posiadać niezaprzeczalne dowody swej tożsamości, być częścią skomplikowanej genealogii, wyższej struktury organizacyjnej. Czułem tęsknotę do wielkiej bazy danych, elektronicznej listy członków, ludzi bezpiecznie skatalogowanych, doskonale zliczonych i zameldowanych. Po raz pierwszy chciałem być rozliczony i zlegitymowany, dumnie ujawniać swe pokrewieństwo, adresy tego samego matecznika i źródłosłowia. Pragnąłem współbrzmieć i naśladować, solennie papugować przemysłowe gesty i powielane w tysiącu kopiach maniery. Z radością wpisywać się w interwały czasowe najważniejszych transmisji radiowych i ciągnących się bez końca seriali. Chciałem nasiąkać esencją społecznej tandety i prowincjonalizmu. Jak nigdy wcześniej pragnąłem używać popkulturowych slangów i słuchać muzyki popularno–rozrywkowej, chciałem czytać do poduszki literaturę współczesną i nagminnie stosować jej prostolinijne konwencje językowe. Marzyło mi się używać języka potocznego, dziecinnej retoryki i fałszywych systemów filozoficznych. Betonowe termitiery gówna jawiły mi się na nowo!!! Było w tym mnóstwo ludowej mądrości, porządkującego życie zabobonu i mitologii najlepszego sortu. Wszystko było tu doskonałe i przemielone przez organy fantastycznej miernoty. Chciałem tego wszystkiego!!! Chciałem być sterylny i dobrze poukładany, gdyż nagle odkryłem, że w życiu o zaniżonych normach estetycznych tkwi wielka tajemnica równowagi emocjonalnej, klucz masowego szczęścia!!!



  Odbyłem spowiedź w pięciu kościołach, i w żadnym nie udzielono mi rozgrzeszenia. „Jestem poetą” – mówiłem ze łzami w oczach. „Przykro mi, ja panu nie pomogę”. „Jesteś dla nas zbyt rozłożysty”.



  Dobrze pamiętam granatowy dzień. Nigdy wcześniej nie byłem tak rozżalony i sponiewierany jak wtedy. Byłem dożywotnim artystą, książkowym przykładem aspołecznej marginalizacji.

  Cały czas myślałem, że powrót będzie możliwy, że filozofia syna marnotrawnego nie straciła na aktualności...

  To ja! Poeta wyobcowany. Miotam się po świecie ze spuszczoną głową. Któż się do mnie przyzna?...

  Czasami siedziałem na kopule naszego ratusza i czekałem na delegacje przyszłości, wielkie orszaki przemian i rewizji...

  Właśnie wtedy postanowiłem, że dokonam przewrotu, jako jedyny poeta we wszechświecie wydam się na żer kosmicznej dezercji. Byłem wielką zrujnowaną świątynią, architekturą zdekompletowaną. Co mi szkodziło?... Coraz mniej kolumn odprowadzało wektorowe siły ciężkości, coraz mniej przypór wspomagało rozchodzące się mury. Każdy element monumentalnej budowli mojego wnętrza przestał się godzić na przyporządkowaną mu funkcję. Nagle uświadomiłem sobie, że zawsze tak było, że moja poezja to wielka kurtyna, parawan wielkiej miernoty. Czułem, że nie mam siły się bronić. Wszystkie fakty ujawniały przede mną czyste, zdewastowane twarze, rodowite oblicza żenady i zakłopotania. Przekonywałem się krok po kroku, że cały czas grałem w teatrze wielkiej mistyfikacji, dałem się wodzić za nos nieusprawiedliwionej niczym megalomani; byłem królem przez neurotyczną kompensację! Pamiętam to bardzo dobrze, wielkie kaniony separowały mnie od ludzi, lodowate uskoki, rozciągające się na wiele tysięcy kilometrów. To właśnie wtedy zatraciłem zdolność do komunikacji, coraz więcej metafor przejmowało nade mną kontrolę, mój świat zdawał się być obrazem szalonego impresjonisty, nieobliczalnego malarza, który dwukrotnie nie dostał się na akademię sztuk pięknych.

  Było mi wszystko jedno. Szarobiała rozpacz doskonale symbolizowała moje klęski i sprzeniewierzone talenty. Kto wie?... Może nigdy nie byłem utalentowany, to bardzo możliwe. Żałosne oczy patrzyły na mnie w lustrze, oczy pozornego człowieka, który nigdy nie był utalentowany, nigdy nie posiadał dość siły, by zastąpić swe chore wymysły uosobionymi faktami. Żadne słowo, które pomyślałem nie stało się ciałem, żaden obraz, który namalowałem nie znalazł się na płótnie. Wszystko co robiłem miało charakter czysto wyobrażeniowy. Długie orszaki ułudy, mizerny kondukt pogrzebowy, żałość i niepoznaka, oto czym byłem.

  Choć jedną rzecz postanowiłem doprowadzić do końca, jeden parszywy czyn... Właśnie tak... Miałem pomysł mrożący krew w żyłach, patologiczny plan ostatecznej dezercji, przemyślany akt ostatecznej emancypacji.

  Przygotowania trwały dwa tygodnie.

  Wielka chłodnia była dość trudna do zdobycia, ale udało się, nad wyraz uprzejmi monterzy zamontowali ją w moim mieszkaniu. Dodatkowo zaopatrzyłem się w całą masę środków czyszczących oraz leki, uszczelki do kanalizacji i cały karton niezawodnych żarówek. Pod koniec zacząłem gromadzić w chłodni długie listy produktów spożywczych, warzywny inwentarz betonowej arki. Uregulowałem rachunki, zerwałem wszelkie umowy natury prawnej, sprzedałem meble, no i było po wszystkim. Zamurowałem w mieszkaniu swoje istnienie. Stworzyłem sobie betonową torbiel, kokon pariasa. I wszystko było by dobrze, gdyby nie słabe żarówki sprzedane mi za podejrzanie niską cenę. Tak wiem, miały być niezawodne...

  Mogłem nie jeść przez tydzień i było to powodem mojego głodu, lecz nie mając żarówki nad głową w godzinach wieczornych, nie czułem głodu, czułem coś bardziej dojmującego. Jako człowiek elektroniczny byłem skończony i żadne spowiedzi nie przywracały mojego świata do stanu, pielęgnowanej przez rutynę, homeostazy. Dlaczego?... Bo cienie przestawały określać moją tożsamość, świetlany proces mojej identyfikacji nie następował. Ginąłem w jaskiniach zabobonu i wiedziałem, że aż po dzień zgonu gonić będę za powidokiem utraconego wizerunku. Czułem się wyalienowany, na każdej ścianie widniały ślady moich paznokci, wszystkie podłogi stały się nagie i bezbronne. Raptem po kilkunastu miesiącach stałem się człowiekiem unieważnionym.

  Na tym moja historia powinna się skoczyć, historia człowieka, który dał się uwieść przez metaforę poetycką. Początkowo bronił się przed artystycznym poglądem na rzeczywistość, starał się „wyleczyć” z malarii aktu twórczego. Niestety, zmuszony był ulec i stać się, o zgrozo, artystą. Złośliwi mówią, że tak samo, jak nie każda kobieta zostaje prostytutką, tak samo nie każdy mężczyzna zostaje artystą. Bardzo smaczna ironia, smaczna i dołująca. Zbyt późno zrozumiałem, co jest w życiu naprawdę ważne, chciałem porzucić rozpadliny poezji, po latach niechlubnej twórczości zamierzałem powrócić na łono czci godnego społeczeństwa. Niestety, okazało się, że nie mam tam czego szukać, zostałem zeń wykluczony i aż po grób relegowany. Smutna to prawda, smutna i ostateczna. W rozgoryczeniu chwili kupiłem kilkaset cegieł, trzy worki zaprawy murarskiej i dwa kartony energooszczędnych żarówek. Rozżalony i sponiewierany postanowiłem oszaleć, udać się do krajów nierzeczywistych.

  Siedzę właśnie pod ścianą, cały świat zredukował mi się do kilku przedsionków mego mieszkania, betonowego cmentarzyska wspomnień. Zbyt wiele obrazów zapisanych w pamięci nachodzi mnie po nocach, stoi nade mną i przygląda mi się z zaciekawieniem, kiwa palcem na znak pogardy, wielkiej pogardy i dezaprobaty. Patrzy na mnie z ukosa, analizuje rozebrane tragedie mojego istnienia, mizerne kuriozum ewolucji. Nie lubię chodzić w ubraniach, zbyt bardzo mnie zmieniają, deifikują moje sylwetki i skomplikowane tożsamości. Gdy siedzę nagi pod ścianą i patrzę na siebie z przypadku, to mam wrażenie, że każdy dzień odcisnął się na mnie, złożył swój podpis na moich ciele, że cały jestem powieścią przeszłości, czytelną dokumentacją porażek i niemoralności.

  Schudłem zatrważająco do tej pory, moje policzki zapadały się w niespotykane odmęty, skóra zbielała do nieprzytomności, każdy fragment mojego ciała eksponował swoją obecność. Dopiero teraz poznałem czym jest architektura szkieletu i jak złożoną posiada rzeźbę, z każdym miesiącem coraz wyraźniej ujawniał się przede mną skomplikowany świat wapiennych rusztowań, biologiczny plac budowy pełen wsporników i godnych zaufania dźwigów. Byłem dumny, widząc tak doskonałe prezencje, wieloczłonowe panewki wspomagające moje wędrówki.

  Niestety, długo to już nie potrwa. Ostatnia żarówka tli się na ścianie. Rozsławiona na cały świat pochodnia Edisona zbliża się do krawędzi czytelnego wszechświata.

  Moja betonowa torbiel wyjaławia się, bezpowrotnie usycha w niewysławialną ciemność, wszystko staje się krótkowzroczne, zachodzi bielmem, pulsuje w rytm dogorywającej żarówki – ostatniej technologii w moim wyalienowanym wszechświecie.

  Są miejsca, w których rozpacz rodzi się zbyt łatwo. Dla mnie już nie ma ratunku, jestem samobójczą ćmą, japońskim kamikadze z masochistycznym poglądem na rzeczywistość.

  Ach ta żarówka... bije coraz wolniej, jak słabe serce.

  Przez chwilę zdawało mi się, że ściana zbliża się do mnie, że coś dzieje się z czasoprzestrzenią.

  Szalony! – pomyślałem. – Zdolność oka do akomodacji to cud inżynierii biologicznej, zdolność selekcjonowania planów, na bliższy i dalszy, to niesamowite wprost osiągnięcie, na które nieprzewidywalna ewolucja potrzebowała miliardów lat. Nie łatwo jej było z konstrukcją małej, białej kulki zdolnej zarejestrować ruch, bo to szalenie skomplikowana czynność, i wiele prób musiało spalić na panewce zanim coś takiego, jak życie, ujrzało spadający do wody kamień. Aż strach pomyśleć jak czuje się człowiek, który oduczył się patrzeć na rzeczywistość, na namacalny zbiór subatomowych cząsteczek. Nie trudno zgadnąć, że piony jego świata będą krzywe, że doskonale wypoziomowana podłoga będzie falować pod jego stopami, a plany czytelnego krajobrazu zaczną się abstrakcyjnie dekomponować. To zupełnie normalne – uspakajałem rozum – że ściana faluje, nie ma w tym nic nienormalnego... masz klasyczne problemy z akomodacją.

  Nagle ściana zaczęła się marszczyć, z każdą chwilą coraz bardziej bulgotała. Nie byłem pewien co o tym myśleć, na wszelki wypadek skuliłem nogi do piersi i czekałem co dalej nastąpi.

  Ku mojemu zdziwieniu, stała się rzecz niespotykana. Przestrzeń zamiast się umiejscawiać i trwać w stanie skupienia, zaczęła się rozwierać na dziwne, nowe pomieszczenia, pokoje bez planu sfingowane, rubaszne malwersacje samej siebie, otchłanne apartamenty przyszłości! Nie miałem pojęcia skąd biorą się te nowe całkowicie przestrzenie, niezamieszkałe terra incognity spoza terytoriów map, spoza granic zdrowego rozsądku. Wszystko wskazywało na to, że przestrzeń w moim mieszkaniu nie posiada cechy zamknięcia, że jakimś sposobem zyskała zdolność do kompensowania samej siebie. Wtedy zorientowałem się, że mieszkania poczęte przez człowieka nie mogą stać puste, wprost nie mogą stać zaryglowane, że musi się w nich coś dziać, życie ruchome i rozwibrowane, w innym razie dzieją się rzeczy niespotykane, neurotyczne spektakle schorowanej przestrzeni. Były to rzeczy wielce zastanawiające, lecz zamiast dumać wstałem z kąta i czym prędzej zabrałem się do spisywania traktatu, wielkiego manifestu ożywionej przestrzeni. Co rusz ujawniały się przede mną wysokie na pięć metrów kondygnacje, malownicze podpiwniczenia przestrzeni, nowe rubryki przestrzennych kalejdoskopów. Zamurowane solennie kompozycje otwierały się, pęczniały w oczach. Na każdym kroku spotykałem coraz to nowe mateczniki nowopoczętej przestrzeni, co godzina odbierałem porody nowych pomieszczeń, stałem się nagle ordynatorem metafizycznego oddziału położniczego i co chwila przecinałem pępowinę rozwydrzonej lodowatym echem przestrzeni. Wszystko rozprzestrzeniało się do wnętrza. Każdy atom nie współtworzył przestrzeni jak myśleli fizycy, lecz był jej nośnikiem, w każdej chwili mógł się wybebeszyć i opróżnić z dalekosiężnych horyzontów. Jak drożdże fermentowały amfilady drzwi, genitalne korytarze kopulowały ze sobą, wszystko rozpasało się w nowe potwory istnień. Chcąc uciec z oszałamiających przestrzeni, dostałem się w samo jądro spiętrzonego życia i fermentu, w rozwibrowane łożysko samostanowiącej o sobie przestrzeni.

  Byłem oszołomiony, jak szalony spisywałem na ciele arcydzieło literatury światowej, wielotomową konstytucję przestrzeni, pierwszą na świecie demaskację jej charakteru, Fausta swoich czasów!

  Żarówka migała już z lekka, puszczała oczka do rojonych partnerów i oblubieńców. W ten sposób co drugi kadr mojego życia stawał się niewysławialny i po uszy umoczony w zadawnionej ciemności. Połowa czasu umykała mi między jednym a drugim poruszeniem powieki, wszystko dzieliło się na dwoje i redukowało do połowy swej objętości. Żarówka mrugała co chwila na jedną sekundę i za każdym razem zdawało mi się, że ja sam migam w takt spadku jej napięć, w ostatecznym metrum dogorywania. Raz byłem, raz mnie nie było, stałem się przeto ofiarą dwójki umiejscowionej pod mianownikiem mojego istnienia, ofiarą matematycznej zbieżności i niepodobieństwa. Godziłem się na to, przyjmowałem za dobrą monetę swoje istnienie zredukowane i uszczuplone, jak również anorektyczne ubytki i dokonujące się poza moim głosem grabieże. Było to bez znaczenia, czy w rozmnożonej i wielokrotnie pomnożonej przestrzeni żyję równie potężnie i wielokrotnie, bo i tak pomniejszały mnie dale bez nakrętek i wyże bez wiek, stałem się karłem przez kontrast, kastratem przez porównanie z korpulentnym do pęknięcia bożkiem płodności.

  Wszystko spowalniało, działo się zbyt ociężale i niedostatecznie. Żarówka gasła; pod mianownikiem mojego istnienia pojawiła się liczba po przecinku, liczna nierzeczywista i niekompletna, przez co ja sam stawałem się niekompletny i niedorodzony, z rozechwianą tożsamością i rozklekotanym jądrem osobowości. Zapomniałem jak się nazywam i gdzie się właściwie znajduję, nie rozumiałem połowy słów znajdujących się w mojej głowie. Symbole wykutych na blachę wokabularzy zdezaktualizowały się, utraciły relację z rzeczami, które w mej głowie przez lata reprezentowały. Z każdą sekundą stawałem się coraz bardziej niewysławialny. Coraz mniej obyczajów roiło się we mnie i coraz więcej popędów wychodziło z ukrytych kryjówek, lejkowatych nor i stworzonych ad hoc zakamarków.

  Gdy stała się ciemność otworzyłem oczy w nowym śnie. Mrugałem przez chwilę w niedowierzaniu. Po chwili podniosłem się na bujnej, malowniczej łące i wnosząc ręce ku niebu zawyłem jak zwierzę na rykowisku.

  Znów byłem artystą; nowym, sformatowanym poetą. W oczach miałem Demiurga.





  ***



  Morał:

  Aborcja jest dobra o ile dotyczy nienarodzonego poety.



  ***





  KONIEC

2
Nadmienię tylko, że tekst jest przeznaczony do recytacji na scenie. Jest w nim kilka potknięć rytmiczno-intonacyjnych, które podczas czytania "w mózgu" mogą razić. Wszystko to jest zamierzone. Bez tego deklamacja stałaby się monotonna.

3
Odruchowo zmrużyłem oczy, przez moment chciałem je zamknąć lecz było to niemożliwe, zbyt ładne pierścienie kołować zaczęły po niebie, monstrualne kwadrygi ognia przecinały powietrze na pół.


zamiast tego przecinka lepszy chyba byłby średnik. albo kropka. o.


Tropikalny dzień... gruntownych... reform!


po wielokropku z dużej litery.




Szarobiała


a to dziwne. rozumiem, że nie chodzi ci o pomieszanie szarego i białego, a o odcień, ale szarobiały to chyba jest już szary? w sensie nie wyobrażam sobie takiego koloru. albo szare albo białe. to taka refleksja.




Mogłem nie jeść przez tydzień i było to powodem mojego głodu


o_O


Smucę się na to brutalnie.


o_O x2


który dwukrotnie nie dostał się na akademię sztuk pięknych.


pff, tylko dwukrotnie? teraz to jak z prawem jazdy :P


Wszystko spowalniało


zwalniało. spowalnia się coś.


Kto wie?...


raczej tak: ...? . ale może tak też jest poprawnie.





tekst przeznaczony do recytacji?! halo, czy ty sobie wyobrażasz swoją publiczność po takim monologu? są dwie opcje: albo zaśnie, albo już jej nie będzie. nie oszukujmy się - ten tekst jest nudny i trudny w odbiorze. nie schlebiaj sobie, to nie jest pozytywna trudność oddzielająca literki dla mas od literatury, ani też przyjemna monotonia. jest trudny w odbiorze przez nadmierne wysublimowanie w doborze każdego słowa, pozbawiające autora autentyczności i kontaktu z odbiorcą. jest nudny, bo się powtarza. cały czas to samo innymi słowami. do momentu kiedy ściana zaczęła się marszczyć wystarczyłyby 2-3 krótkie akapity. serio.


chciałem czytać do poduszki literaturę współczesną i nagminnie stosować jej prostolinijne konwencje językowe.


bo wszystko co jest nowe jest złe? prostolinijność. oczywiście w absolutnie wszystkich tekstach literatury współczesnej. lepiej sięgnąć do zakurzonej konwencji romantycznej, podać jej treści w jeszcze szlachetniejszej, barokowej formie, gdzie zresztą częściowo zanikają, pokryte tonami platynowych ozdobników.



zdaje się, że bycie artystą przysłania ci sam proces tworzenia. a bez tworzenia nie ma artysty. więc nie ma po co płakać.



przepraszam za takie negatywne podejście, ale nie mogę cię ocenić jak każdego innego użytkownika forum, tylko jako artystę, skoro się za niego podajesz.



dobrze wiesz, że mówimy tu o różnych kategoriach. masz mega warsztat. masz możliwości.



...
Obrazek

4
Kokaina pisze:
Epejos pisze:Odruchowo zmrużyłem oczy, przez moment chciałem je zamknąć lecz było to niemożliwe, zbyt ładne pierścienie kołować zaczęły po niebie, monstrualne kwadrygi ognia przecinały powietrze na pół.
Zamiast tego przecinka lepszy chyba byłby średnik. albo kropka. o.


Nie mogłem użyć ani średnika, ani tym bardziej kropki.

Zasada jest następująca: przecinek spowalnia; średnik spowalnia podwójnie; a kropka, na ułamek sekundy, zatrzymuję spojrzenie odbiorcy na tekście. Próbowałem wszystkich wariantów i zastosowanie przecinków było w tej sytuacji najbardziej korzystne.



Z tego, co pamiętam, pisałem ten tekst przez tydzień, wstając co chwila od biurka. Bez przerwy próbowałem różnych konfiguracji słownych, naprzemiennie tasując akapitami. Zdanie, którego się "uczepiłaś" :) modyfikowałem dziesiątki razy. Nie można znaleźć lepszej kompozycji interpunkcyjno-gramatycznej dla tych słów.


Kokaina pisze:
Epejos pisze:Tropikalny dzień... gruntownych... reform!
po wielokropku z dużej litery.


Obawiam się, Cocaine, że duże litery usztywniłyby kontrukcję przestrzenną tego zdania. Czasami trzeba spojrzeć na kompozycje liter bez znaczeń i wtedy odsłania się przed Tobą przestrzenna architektura znaków. Jestem architektem, a nie pisarzem. Ja ciosam kompozycje przestrzenne. Patrzę na rytm tektoniczny zdania. Skupian się na kartografi złączonych słów.




Kokaina pisze:
Epejos pisze:Szarobiała
a to dziwne. rozumiem, że nie chodzi ci o pomieszanie szarego i białego, a o odcień, ale szarobiały to chyba jest już szary? w sensie nie wyobrażam sobie takiego koloru. albo szare albo białe. to taka refleksja.


Nabocov używał całe mnustwo podobnych słów. Poczytaj Lolitę. Nie ma w nich krzty błędu. Nie mówiać już o tym, że MUSIAŁEM w tym miejscu użyć słowa złożonego z czterech sylab. :)




Kokaina pisze:
Epejos pisze:(...) który dwukrotnie nie dostał się na akademię sztuk pięknych.
pff, tylko dwukrotnie? teraz to jak z prawem jazdy :P


Zrobiłem odwołanie do Paula Cezanne - impresjonisty, który był pierwszym prekursorem Kubizmu. Dwukrotnie zdawał na Akademię Sztuk Pięknych w Paryżu i dwukrotnie się na nią nie dostał.


Kokaina pisze:
Epejos pisze:Wszystko spowalniało (...)
zwalniało. spowalnia się coś.


Słowo "zwalniało" ma tylko 3 sylaby. Ja potrzebowałem słowa, które ma 4.


Kokaina pisze:
Epejos pisze:Kto wie?...
raczej tak: ...? . ale może tak też jest poprawnie.


Niestety, moja wersja jest prawidłowa. :p Twoja... :) nie.


Kokaina pisze:tekst przeznaczony do recytacji?! halo, czy ty sobie wyobrażasz swoją publiczność po takim monologu? (...) nie schlebiaj sobie.


Sam go sobie recytuję. Wkładam słuchawki na uszy i jadę z tym koksem. Traktuję ten tekst jak wyznanie miłosne.


Kokaina pisze:jest trudny w odbiorze przez nadmierne wysublimowanie w doborze każdego słowa, pozbawiające autora autentyczności i kontaktu z odbiorcą. Jest nudny (...)


Nie będę się spierał. Dziękuję za szczerość. Wszystkie "ale", który były zasadne :) przyjmuję z wielką pokorą.



A co do wysublimowania, to tekst jest wysublimowany, gdyż autor jest wysublimowany. :d



Pisałem go dwa lata temu, w maju. Miałem wtedy 21 lat i niezły burdel w głowie. Każde zdanie traktowałem bardzo namiętnie. Chciałem zamrozić w słowach swój temperament i pełną sprzeczności miłość do sztuki.



Jeszcze raz dziękuję za cierpliwość.

5
tekst przeznaczony do recytacji?! halo, czy ty sobie wyobrażasz swoją publiczność po takim monologu? (...) nie schlebiaj sobie.


jak ty to zrobiłeś? jak mogłeś?! nienawidzę jak ktoś przycina moje wypowiedzi od środka. :P



a nie wszystkie moje komentarze są "ale" do twojego tekstu. to tylko takie refleksje.


Kto wie?...
raczej tak: ...? . ale może tak też jest poprawnie.


Niestety, moja wersja jest prawidłowa. :p Twoja... :) nie


serio?! całe życie tak piszę. w niewiedzy ;( a skąd wiesz?
Obrazek

6
Na wstępie muszę zaznaczyć - do napisania tego posta przykładałem się cały dzień, pisze go dopiero teraz, bo gdybym zrobił to wcześniej nic by z niego nie wynikało. Byłaby to nieskładna zbieraniana, różnych absurdalnych dla wiekszości zwrotów. Zlepek wyrazów probujących wyrazić odczucia, których słowami wyrazić się zwyczajnie nie da. Nie wiem czy autor tego tekstu opierał zawartą w nim treść na własnych doświadczeniach, czy też ma wyjątkowo bujną wyobraźnie, w co w tym przypadku szczerze wątpię. Nikt nie potrafi tak zmyślać, nawet najwybitniejszy bajarz nie umiałby wymyśleć czegoś tak prawdziwego. Autorze - mnie nie oszukasz, wiem, że to zdarzyło się naprawdę, nawet jeśli ubarwiłeś niektóre fragmenty. A wiesz dlaczego ? Powiem Ci dlaczego. Gdy dziś w południe przeczytałem ten tekst pierwszy raz, zamurowało mnie. Siedziałem przed laptopem jakieś kilka minut z szeroko otwartą gębą. Dosłownie, to nie jest żadna przenośnia. Z tego stanu wyrwał mnie brat, gdy zobaczył, że strużka mojej śliny spada mi na sweter. Absolutnie przyrzekam, że tak było. Potem przeczytałem to drugi raz. Tym razem, starając się odsunąć wszystkie kotłujące się we mnie emocje na bok i bardziej skupić się na samym tekscie. Nie dało się. Potem był trzeci raz, i czwarty i piąty. Zawsze przeżywałem go tak samo. Trudno to opisać. Naprawdę. Momentami prawie się dusiłem, serce przyspieszało, coś ściskało w żołądku. Nie umiem tego nazwać. Byłem spięty, prawie przestraszony, ale nie był to zwykły strach. Chciałbym operować takim słownictwem jak Ty autorze, żeby móc wyrazić to co czułem czytając Cię. Gdy wieczorem wróciłem do domu, znowu to przeczytałem. Nie mogłem się powstrzymać. Wiem, że cała ta nowela została dopracowana przez Ciebie w najmniejszych detalach, ale daje się zauważyć pewną prawidłowość. Początek tekstu zwyczajnie Cię bawił, bawiłeś się słowem, wykorzystując swoje bogate słownictwo. Gdzieś od połowy nastepuje zwrot. Egzotycznie brzmiące wyrazy stopniowo zastępowane są normalniejszymi, bardziej ludzkimi. Tekst zaczyna się robić prawdziwszy, emocje wzbierają. Nawet jeśli twierdzisz, że dopracowałeś go w najmniejszym detalu, tako ci rzeknę - podświadomie poleciałeś na żywioł, nawet o tym nie wiedząc. Rozsądek nakazywał Ci dalej prowadzić z czytelnikiem tę nieczystą słowną grę. Bałeś się ujawnić, zwodziłeś odbiorcę, mydliłeś mu oczy, ale przegrałes z samym sobą. Chęć zrzucenia ciężaru była silniejsza. I dobrze, że tak się stało. Rozumiem Cię, nawet nie wiesz jak bardzo, wiem co to alienacja i wyobcowanie, i bynajmniej nie z opowiadań. Nigdy nie lubiłem poezji, zawsze sądziłem, że poezja to tylko głupie, krótkie wierszyki. Nienawidziłem ich, słowo "poezja" wręcz odrzucało mnie. Teraz zrozumiałem jak płytkie są książeczki, które czytuję i które staram, się pisać. Zostałem oświecony! Tak, oświecony, to jest dokładnie to słowo, które najlepiej tu pasuje.

Aha, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że ten post może okazać się kompletną kompromitacją mojej osoby. Nie jestem poetą, nie jestem pisarzem. Piszę to co myśle, myśle to co czuje. Zatem Epejosie, jeśli jesteś tylko kolejnym poetą z nienaturalnie zawyżoną wrażliwością, jeśli pokpiłeś sobie ze mnie wyobrażając sobie tylko te wszystkie odczucia, które opisałeś, to w całym swym geniuszu, idź do diabła.

7
Długośmy na ten dzień czekali... Ale od początku przeczuwałem, że w końcu objawisz światu taki... Tylko teraz co to jest? Taki utwór (najbliżej mu chyba do poematu, ale już mniejsza z klasyfikacją).



Boję się przesady, ale mam wrażenie, że to taki Zaratustra XXI wieku, także usiłujący zstąpić z wyżyn. Poeta w białym podkoszulku. Prawdziwy.

Samotność nadczłowieka, jako tęsknota za ludzką słabością.

Do diabła z takimi tekstami! Kto dzisiaj zniesie tak niewygodny przekaz?

Ja nie zniosłem, ale jeszcze doń wrócę.


zdaje się, że bycie artystą przysłania ci sam proces tworzenia. a bez tworzenia nie ma artysty.
Ale bez bycia też nie ma! Tego właśnie dowodzą te piekielne monologi.
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

8
Otrzymałeś kilka recenzji, podjąłeś dialog, pewnie poczułeś już, że teraz ten tekst nie jest już Twoją własnością, że ożył, poszedł własną drogą. Odczepił się od Twojej duszy, dryfuje ku niewiadomej. Czy to jest dla Ciebie przyjemne?



Wiem, że nie oczekujesz, że stanę się nagle obiektywną czytelniczką, bo obiektywne spojrzenie jako takie jest nierealne. Będę subiektywna, być może moja opinia będzie ewoluowała w trakcie czytania, pewnie zdarzy mi się więcej niż jedna niekonsekwencja, ale czuję się zobowiązana, żeby podzielić się z Tobą swoimi odczuciami. Istnieje prawdopodobieństwo, że spłaszczę Twój przekaz, uproszczę tam, gdzie wcale nie chcesz dosłowności, że odkryjesz, że rozumiem go na opak lub że nic nie rozumiem. I tu docieramy do klucza – nie rozumiem, ale czuję. I wiem, że tak powinno być. Że moja droga interpretacji jest właściwa, być może jedyna właściwa. Oprócz tego zdaje się, że dysponuję podobną wyobraźnią. Jeżeli będzie szkolarsko- bakalarsko – przełknij to (popij czymś ognistym). Wiedz, że i to Cię może kiedyś spotkać.



Tryptyk.



Części odcinają się od siebie zdecydowanie, ale nie nachalnie. Ci o silniejszych nerwach mogą czytać bez pauz, ci słabsi mogą wziąć oddech tam, gdzie litościwy artysta wstawił nawias z kropkami. Kropki symbolizują upływający czas, ale również są czasem, abyśmy mogli dojrzeć do następnego fragmentu. Części spójne, jednakże zdecydowanie zróżnicowane treściowo i stylistycznie, przy czym sfera językowo-gramatyczna jest, co oczywiste, uzupełnieniem i dopowiedzeniem, wyznacza nam rytm i tempo czytania (co za tym idzie i odczuwania, oddech determinuje nasze narastające emocje, jakby nasze organizmy przedostawały się w przeklęty, pełen grozy świat, zrastały się z twórcą, współtworząc z nim wielopalczasty twór, którego pragnie i którego się brzydzi i lęka). Kolejne części wiodą nas przez życiorys głównego bohatera i narratora opowiadania, od artystycznego olśnienia, poprzez okres… ciąży, gdy jego zgwałcony system nerwowy chowa w sobie nowe Ja, które niczym pasożyt dosiada karku zgnębionego niewinnego nastolatka, aż do części ostatniej, którą zdecydowanie od pozostałych dzieli przepaść i przy której chcę się na chwilę zatrzymać. Jest niespójna, spękana, niejednoznaczna, wielopłaszczyznowa. I najbardziej osobista. Odkrywa człowieka, który schował się za słowami, który przyjmował kolejne pozy dojrzewającego artysty (niech was nie zmyli biały podkoszulek, symbol prostoty i niewinności , niech was na manowce nie zwiedzie blokowisko i akcesoria współczesnego świata, to wystudiowana poza, oto przed nami staje „posąg człowieka na posągu świata”, to romantyk!). Ostatnia część jest refleksją na temat obranej drogi, smutnym wyznaniem człowieka, który skazany jest na samotność poprzez niezrozumienie! Przechodzi etapy rozwoju, jak Kordian w Wielkiej Improwizacji, który zabiwszy w sobie przeciętnie odczuwającego człowieka (Gustaw), staje się wieszczem. Kordian posuwa się do bluźnierstwa przeciw Bogu, współczesny wieszcz idzie dalej, bluźni przeciw życiu („Aborcja jest dobra o ile dotyczy nienarodzonego poety”). Jest również bluźnierstwem przeciwko samemu sobie. Czy można pójść dalej? Część trzecia pulsuje, jest bowiem nadal aktualna.



Czuję, że jeszcze daleko stoję od właściwego odczytania tego tekstu. To zarys interpretacji na dobry początek.

10
Zapewne nie pasując intelektualnie do rozgrywającej się na arenie tego tematu dysputy, chciałbym wyrazić swoje skromne zdanie.



Po pierwsze, jest powiedzenie sztuka dla sztuki i w moim mniemaniu w stu procentach odnosi się do powyższego tekstu. Frazeologiczny chaos, któremu autor stara się nadać sens. Dopisujesz Epejosie religię do swoich historyjek, które istnieją dla samych siebie. Dukaj, choć ciężki często jak cholera, ma fabułę i potrafi mnie zauroczyc potęgą swoich wizji. Ty natomiast wydajesz z siebie bełkot. To tylko moje skromne zdanie, podkreślam.

Popieram w pełni stanowisko cocaine.



Co do reszty postów, jakich tu nagle intelektualistów nagarnęło! Poetów i artystów! Ten post to zwykły fake i stek bzdur. Nie będę się tłumaczył. Jeśli ktoś tego nie widzi, to jest mi po prostu przykro.



A moim zdaniem forum nie powinno służyć do robienia sobie dobrze swoim tekstem i pisania co najmniej podejrzanych odpowiedzi na ww. tekst.



1) Jeśli autor robi ten cały cyrk sam z siebie i specjalnie, to mówię ci elo, masz mnie! Masz nas! Jesteś genialny, bracie!

2) Jeśli to nie jest fake, to chyba nie ogarniam znacznej części rzeczywistości. Autor powinien założyć klub zarotustrów i tak tam sobie żyć i wegetować, bo sprzedać to swojej wizji IMO(podkreślam IMO!) nie sprzeda.



Chyba że świat naprawdę staje na głowie...
http://krainaslow.wordpress.com

11
VV pisze:Tylko teraz co to jest? Taki utwór (najbliżej mu chyba do poematu, ale już mniejsza z klasyfikacją).
Monodram. To jest monodram.


Nelfz pisze: Do diabła, czy niektórzy z Was naprawdę nie łapią, że piszemy dla siebie, ale przede wszystkim dla innych?


Nie zgadzam się. Piszemy przede wszystkim dla siebie, a dopiero potem dla innych.



A teraz, powolutku....



Przeczytałem ten tekst raz, w nocy. Przeczytałem cały, tylko dlatego, że postać Epejosa nawet mnie - choć bywam na forum rzadko - zapadła w pamięć. Inaczej nie dałbym rady.

Miałem ochotę wyrzucić z siebie natychmiast, co o tym myślę, ale było to już po pierwszych recenzjach - do bólu pozytywnych. Więc postanowiłem zaczekać (może przeoczyłem boską iskrę, którą dostrzegli inni) i dać tekstowi szansę w świetle dnia. Próbowałem, było jeszcze gorzej niż za pierwszym razem. Nie dałem rady znów tego przeczytać.

Niestety podejrzewam, że to nie ciężar myśli mnie zniechęcił.



Ten tekst męczy. Metafory, język, którego używasz są niemal czysto intelektualne - to dobrze, ale najwyraźniej nie zawsze. Jest uczucie, to fakt. Jednak pożywki dla wyobraźni w tym tekście dostrzegłem niewiele. Wszystko to jest też przesadnie rozciągnięte.



Co bardziej irytujące, gdyby nie niezwykła forma ten tekst byłby banalny i wydumany. Wydumany i tak jest. Ekshibicjonizm przemian, bijący ze słów "artyzm", sprawiają, że widzę coś, co robi wszystko, żeby wydać się atrakcyjne. Jak słaby człowiek, w jaskrawym ubraniu. Kolorowa obudowa dla nieciekawej treści. Wybacz te porównania.



Muszę też, wybaczcie, przypieprzyć interpretatorom. Całemu, uroczemu, festiwalowi intelektualistów.

Albo nie. Zatrzymam się tu, gdzie jestem.



A teraz dalej, za nim przegnę.

Ten monodram przywiódł mi na myśl Pochwałę głupoty Erazma. Cholernie żałuję, że nie mam pod ręką tekstu, bo sam już nie jestem pewien, czy ma z Twoim coś wspólnego, czy to moja pamięć szwankuje.





Co na pewno, to że gdyby był wystawiany na scenie, nie wyszedłbym z niego od razu (może nawet wytrwałbym do końca). Trzeba przyznać, że daje aktorowi spore pole do popisu. Wiele z chwytów, które stosujesz wypadłoby znakomicie. Dwa -ujęcie miotania się, szaleństwa też jest całkiem ujmujące (zaleta - wierzę w nie, wada - nie sprawiłeś, że w nie wszedłem). Bez wątpienia masz ogromne możliwości językowe. Chciałbym je zobaczyć w czymś, co idzie w kierunku gry wyobraźnią.





A, mam też nadzieję, że cała Twoja twórczość nie idzie w tym kierunku, że to jedynie fragment, jakaś odnoga. Artyzm, który koncentruje się na byciu artyzmem, odpuszczając inne płaszczyzny jest dla mnie niestety żałosny.
Seks i przemoc.

...I jeszcze blog: https://web.facebook.com/Tadeusz-Michro ... 228022850/
oraz: http://www.tadeuszmichrowski.com

13
Najpierw coś ogólnego powiem, bo ten tekst uosabia pewien koszmarny nurt, który coraz silniej szturmuje to zacne forum. Tam więc upust swojej irytacji.

Kiedyś to forum zasiedlała grupa świrów, którzy mieli w sobie dziecko, dla których pisanie było realizacją fantazji, którzy pisali o przygodach, niezbadanych lądach, miłości, przyjaźni, tajemnicach, zabijaniu orków i tak dalej, jednym słowem sex, drugs and rock’n’roll. I to było, kurna, takie zajebiste, mimo że wtórne i krytykowane za płytkość. Potem pojawiła się jakaś „kasta” wysublimowanych dziwolągów (nie zrozumcie mnie źle, ja wolę popieprzonych od normalnych, sam nie sadzę, bym był w pełni władz umysłowych, jednak nadaję na innych falach, więc porozumienia międzygatunkowego nie będzie) zaczęły się pojawiać teksty, którym bliżej do traktatów filozoficznych czy doktoratu z psychologii (a w niektórych przypadkach do monologu alkoholika, najczęściej to wszystko razem jest zmieszane w formie obrzydliwej jajecznicy)



Epejosie, przejdę do Ciebie. Pewnie wierzysz, że ten tekst w jakiś sposób jest uzewnętrznieniem Ciebie samego. Nie miej więc za złe, że na podstawie lektury wyciągnę wnioski o Twojej osobie. Jesteś kimś, kto nigdy nie marzył, nie patrzył w niebo i nie zastanawiał się, gdzie odlatują ptaki. Bo gdyby tak było, pisałbyś inaczej i o czym innym. Twoja wyobraźnia to piaski Sahary dodatkowo posypane wapnem. Twoja muza musi mieć jakiś wrodzony defekt ;-)



I najważniejsze: Ty walisz literackiego konia. Piszesz tylko i wyłącznie dla siebie, a czytelnik dla Ciebie nie istnieje. Onanizować się należy raczej skrycie (jednym słowem – pisz tylko do szuflady).



Kiedyś w wątku pewnym, mówiłeś, że zdobywasz wiedzę samodzielnie. Nawet nie wiesz jak mi zaimponowałeś, bo strasznie cenię sobie samouków. Niestety, tu żadną wiedzą się nie popisałeś. Może poza umiejętnością używania słowa pisanego. Na Czarnym Lądzie to by zrobiło furorę, no ale już nie w kraju, gdzie analfabetyzm jest znikomy.



A na koniec, jestem prostakiem i ciemną masą. I pieprzyć wszystkie teksty, których nie mogę zrozumieć!

14
Pragniesz zarzutu? Mam chyba jeden, bardzo poważny
Choć okrzyknąłem ten tekst (wolę go jednak uznać za poemat niż monodram) dwudziestopierwszowiecznym, choć Ty deklarujesz że interesuje Cię tylko tworzenie, to jednak trzeba tu zastrzec, że nie wytyczasz tu absolutnie nowych kierunków.

Bogato czerpiesz z przeszłości, zręcznie się nią posługujesz, wskrzeszasz ją i żyjesz jej duchem - za to Ci chwała! - Ale co dalej?

Tak samo postępujesz z teraźniejszością (tą z chwili spisywania). Brawurowo podtrzymujesz ją przy życiu, lecz zbyt nieśmiało wykraczasz nią dalej.

Choć ubierasz się tym poematem w podkoszulek, to równie dobrze mógłby to mówić te 100 lat temu poeta w czarnej pelerynie.

A nam, głodującym, trzeba na gwałt nowości!

Na tle miałkości epoki może jawić się to jako arcydzieło, ale, dla przykładu, w dobie przybyszewszczyzny, mogłoby ginąć wśród duchowego dobrobytu.

Jeśli tekst ów wkracza w jakąś nową epokę, to tylko jako ponowne wzbijanie się sinusoidy - renesans, zmartwychwstanie.

Tworzenie w tym poemacie polega na przetwarzaniu, nie na wnoszeniu od podstaw.
- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.

15
Większość z wypowiadających się w komentarzach pod tekstem nie ma pojęcia o interpretacji tematu, pisząc nie dotykacie nawet w przybliżeniu krytyki literackiej, realizujecie jedynie pierwszy człon – uprawiacie krytykę. Pewno po prostu nie lubicie sztuki lub jej nie rozumiecie– wasz problem. Dlatego nie zamierzam w ogóle wchodzić na płaszczyznę wzajemnego komentowania pomyłek i przejęzyczeń, nie odniosę się do żadnego postu, gdyż zwyczajnie nie są tego warte. Przepraszam, jeśli kogoś uraziłam, generalizuję nieco swoje wrażenia po przejrzeniu stanu dyskusji.



Wczoraj popełniłam króciutki zarys interpretacji tekstu, dotykając zaledwie wierzchołka góry lodowej. Nie starałam się wcale dokonać analizy porównawczej omawianego tryptyku do Wielkiej Improwizacji , gdyż to spłaszczyłoby odbiór. Poszłam zdecydowanie na żywioł. Autor pełnymi garściami czerpie z dorobku kultury, odniesień jest tyle, że można jedynie próbować odszyfrować niektóre ze ścieżek. Mamy więc postmodernizm psychologiczny w pełnym rozkwicie, zaprawiony introwertyzmem - cóż za smakowity kąsek. Ci, którzy nie potrafią czytać wylewają na tekst pomyje własnych kompleksów, kompromitując się przy tym straszliwie (przy czym niektórzy zamiast tekstu krytykują autora czy też robią niesmaczne przytyki do jego życiorysu, czym dowodzą swoją marność nad marnościami, uśmiecham się tylko z politowaniem czytając co niektóre wypociny). Nie mam czasu i ochoty wykładać teorii odbioru literackiego ani tłumaczyć, czym jest krytyka literacka. Sami się douczcie.



Ugryzę tekst jeszcze raz, może pomogę niektórym odnaleźć drogę przez gmach sztuki (pisanej dla sztuki, a jakże, bo tylko taka może być nią nazwana). Przy czym zastrzegam, że celowo nie będę zakotwiczała tekstu w historii ani teorii literatury. Komentator musi być twórczy (by dosięgnąć pięt artysty).



Nowela schizofrenogenna „PANDEMONIA! KORONACJE! ZAŚLUBINY! ALBO DELEGACJE PRZYSZŁOŚCI” jest konstrukcją wielopłaszczyznową. Warto się zastanowić nad pomysłem na zmianę perspektywy i przestrzeni w tekście, która ewoluuje wraz z bohaterem. W części pierwszej tryptyku mamy przestrzeń, ogrom nieboskłonu, bohater znajduje się ponad rzeczywistością, gdzieś wysoko, skąd ma widok na miasta i łąki (znamienne, że nie dostrzega ludzi, jest od nich zbytnio oddalony, nie jest nimi zainteresowany, brzydzi się społeczeństwem, które przedstawia jak rozwijającą się chorobę toczącą świat). W następnym fragmencie widzimy go jednak między ludźmi, próbującego odszukać w ich świecie jakiekolwiek przydatne dla artysty wartości. Nie znajduje ich. Zostaje odrzucony. Ale to odrzucenie daje mu rozkosz (tresowane bezmózgie ciżby budzą w nim odrazę i w głębi dusza nigdy nie czuł z nimi więzi). W tej części mamy perspektywę spłaszczoną, wciśniętą w wąskie ulice źle zaprojektowanych miast, w gmachy kościołów. Dalsze zwężenie perspektywy następuje w części kolejnej ,zacieśnia się, aż do momentu zamknięcia w ciasnej celi, gdy bohater tekstu się izoluje. Tekst wiedzie nas więc od panoramy aż po zamknięcie w obrębie kilku ograniczonych ścianami metrów kwadratowych.



Osobną sprawą jest obecna na wielu płaszczyznach tekstu liczba 3. Skrócę i uproszczę nieco wywód wymieniając jedynie: trzy tytuły tekstu z trzema wykrzyknieniami, trójkę pod nagłówkiem (numer tekstu w jakimś większym zbiorku czy podpowiedź autora?), wyraźnie zaznaczone trzy części, trzy rodzaje perspektywy (omówione powyżej), trzy etapy życia bohatera, no i wreszcie trzecia część, najbardziej rozbudowana treściowo, uczuciowo, psychologicznie, mnożąca w nieskończoność trójdzielność (najbardziej rozbudowana, staje się podstawą piramidy). Widzę wyraźną konstrukcję tekstu, którą można przy odrobinie wyobraźni (podobno ją macie) rozrysować.



Po nałożeniu na siebie obu omawianych przeze mnie zagadnień widzimy, że perspektywa w tekście jest odwrotnie proporcjonalna do konstrukcji. To bardzo wyszukany układ tekstu.

Nie będę prawić komplementów autorowi. Jego tekst żyje teraz własnym życiem. Życzę tylko rezerwy przy czytaniu komentarzy. I do przodu.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”