Latest post of the previous page:
Z tymi muchami to geniusz prostoty.167
Nie ma całkowicie obiektywnego kryterium jakości literatury. I nigdy nie będzie. Sukces komercyjny jest jednym z wielu czynników które powinno brać się pod uwagę, choć nie jedynym. Generalnie pisarz, każdy pisarz tworzy dla ludzi, nie dla elity. Bo wtedy wystarczyłoby mu pisanie listów... Oczywiście może mieć mniej czy bardziej wyrobiony target, ale każdy autor chciałby dotrzeć do jak największej grupy odbiorców. Uznanie czytelników nie robi z nikogo geniusza, ale brak tego uznania, komercyjna klapa, skłania co najmniej do zastanowienia. A argument o muchach jest wykorzystywany głownie przez rozmaitej maści nieudaczników ( nie to nie aluzja, Boże brońWędrowiec pisze:Generalizujesz strasznie. Brazylijskie seriale też są świetne, w końcu tyle ludzi je ogląda! A jakie świetne są brukowce. Istne cudo. Jedzcie gówno - rekomendacja milionów much.

Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
169
Ależ ja nie mówię, że sukces komercyjny nie jest ważny, czy też nie jest wskazówką poziomu dzieła. Po prostu nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że sukces komercyjny = udana/ wartościowa książka. A co do much... Abstrahując już od samych książek, pewnie znalazła by się nie jedna rzecz rozchwytywana przez tłumy, a nie mające dla ciebie żadnej wartości. Przykładów podawał nie będę, bo dla każdego są inne.

No to, była to moja parafrazaEpejos22 pisze:Dosłowny cytat pochodzi ze "Statku" Waldemara Łysiaka i powinien brzmieć: "Jedzmy gówno, tysiące much nie mogą się mylić".

Wędrówka jest przyjemnością samą w sobie i nie o to chodzi by dojść do z góry założonego celu. Bynajmniej.
==,==='=
//`-'
==,==='=
//`-'
170
Wędrowiec pisze: Po prostu nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że sukces komercyjny = udana/ wartościowa książka.
inaczej:
sukces komercyjny mozna zrobić na dwa sposoby.
1) bierzemy u-tfu!-r i popmpujemy gigantyczną kasę w jego promocję. Autorowi kupujemy katedrę na Oxfordzie (dzięki temu może się popisywać jako wykładowca z uniwersytetu), lansujemy jako myśliciela, zamawiamy pochlebne recenzje i dajemy mega kasę na bilboardy.
Kupuje to milion ludzików, pół miliona nawet to przeczyta. Wśrod nich będzie 50 tyś myślących (ci raczej drugiej części nie kupią) i 450 tyś półgłówków dla których przedstawiona wizja będzie olśnieniem.
2) drukujemy ksiązkę i nie robimy nic bo reklama jest potwornie droga. Recenzje piszą nieliczni pasjonaci. Ale czytelnikom sie podoba, dyskutują, pożyczają sobie, przekonują się nawzajem. Wydajemy drugą książkę, piątą, dziewietnastą... kązda kolejna zwiekdsza liczbę czytelników choćby o kilkuset.
I powstaje sukces komercyjny tyle że nie nadmuchiwany ale realny.
171
O, ja tak trafiłam na Wędrowycza. Jechałam samochodem, kolega mówi: a to czytalaś? - i ze schowka wyjmuje mocno sfatygowany egzemplarz w miękkiej okładce. Mówię: a to kto? E, - przerzucam kartki - a to w ogóle warto?Ale czytelnikom sie podoba, dyskutują, pożyczają sobie, przekonują się nawzajem.
A on: no, mówię ci.
To wzięłam, bardziej przez grzeczność. Kompletnie nie znałam tytułu, nie czytałam recenzji, nie znałam autora. Machnęłam pierwsze pięć stron i się wciągłam

Teraz sama polecam, bo miło polecić komuś coś dobrego

w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek
Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat
172
przyjmijmy że stosująć sposób drugi nie zdołałem osiagnąć jednorazowego sukcesu komercyjnego na miarę Masłowskiej.
Z drugiej strony te 18 wydanych ksiązek to swego rodzaju gwarancja jakości. Zachęta by sięgnąć po dwudziestą i kolejne...
Może i nie zarabiam kokosów - ale lepiej aby wpadało trochę za to co miesiąć a nie kupa kasy jednorazowo.
Z drugiej strony te 18 wydanych ksiązek to swego rodzaju gwarancja jakości. Zachęta by sięgnąć po dwudziestą i kolejne...
Może i nie zarabiam kokosów - ale lepiej aby wpadało trochę za to co miesiąć a nie kupa kasy jednorazowo.
173
Ano właśnie, gdyby nie to pewnie można by było postawić ten nieszczęsny znak równości pomiędzy popularnością i udanym dziełem. Niestety mówiąc ogólnie o sukcesie komercyjnym trzeba brać pod uwagę również te 'kupione' sukcesy.Andrzej Pilipiuk pisze:1) bierzemy u-tfu!-r i popmpujemy gigantyczną kasę w jego promocję. Autorowi kupujemy katedrę na Oxfordzie[...]
W tym przypadku się zgodzęAndrzej Pilipiuk pisze:2) drukujemy ksiązkę i nie robimy nic bo reklama jest potwornie droga. Recenzje piszą nieliczni pasjonaci. Ale czytelnikom sie podoba, dyskutują, pożyczają sobie, przekonują się nawzajem. Wydajemy drugą książkę, piątą, dziewietnastą... kązda kolejna zwiekdsza liczbę czytelników choćby o kilkuset.
I powstaje sukces komercyjny tyle że nie nadmuchiwany ale realny.

Ale swoją drogą, ilu pisarzy decyduje się dziś na tą drogę? Zapewne niewielu (choć mogę się mylić), bo ludzie są coraz bardziej rozleniwieni, a i do rozgłosu im spieszno...
Wędrówka jest przyjemnością samą w sobie i nie o to chodzi by dojść do z góry założonego celu. Bynajmniej.
==,==='=
//`-'
==,==='=
//`-'
174
O czym Ty mówisz? Przecież o reklamie decyduje wydawnictwo, a nie autor... A wydawnictwo liczy złotówki i skąpi... Czasem postawi na pewnego konia, aby zwiększyć sprzedaż. Jaka ta nasza reklama? Zawieszenie informacji i okładki na stronie wydawnictwa? Rozesłanie egzemplarzy recenzenckich do paru portali? No i wszystko. Czasem jeszcze jakiś bannerek. Śmiechu warte. Bardzo rzadko idzie za tym reklama w prasie, czy umowa z jakąś siecią. Incydentalnie i w przypadku autora naprawdę obiecującego, albo mającego spore osiągnięcia.Wędrowiec pisze:Ale swoją drogą, ilu pisarzy decyduje się dziś na tą drogę? Zapewne niewielu (choć mogę się mylić), bo ludzie są coraz bardziej rozleniwieni, a i do rozgłosu im spieszno...
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
175
A ja wchodzę do księgarni i na pierwszy ogień widzę stos książeczek z dziwnymi okładkami. Podchodzę i co? Fabryka! Pilipiuk i cała reszta tej zgrai :>>. Myślę, że to już jest bardzo dużo. Bo do księgarni przychodzi często wielu laików, którzy chcą kupić jakiś prezent czy cuś i biorą pierwsze z brzegu, bo ludzie i szyldy mówią, że dobre. No i już może pojawić się potencjalny czytelnik więcej 

"Siri was almost sixteen. I was nineteen. But Siri knew the slow pace of books and the cadences of theater under the stars. I knew only the stars." Dan Simmons
176
Wracając do młodej Kaczyńskiej... Widziałam w kieleckim empiku dwa egzemplarze "Złowrogiego sześcianu". Przejrzałam jeden... i cóż, zachwycona nie jestem. Początkiem jest nieszczególnie fascynujący wstępik o tym, jak książka powstała, skąd inspiracje i takie tam, potem pierwszy rozdział zaczyna się rozważaniami nad jakimiś istotami, których oko ludzkie jeszcze nie widziało. Przekartowałam, nic mnie nie zainteresowało, przeszłam zatem na koniec. A tam co? No muszą być wyjaśnienia, a jakże, skąd jakie imię, z jakiego języka (dominuje łaciński), a już powaliła mnie próba przekonania czytelnika, że imię Scholastyka NAPRAWDĘ istnieje! Nie wierzę! Przecież nie brałam go sobie na bierzmowaniu, a skąd?! A potem wyjaśniała, co to scholastyka małą literą pisana.
Zastanawiam się, do kogo Barbara K. swój tekst adresuje? Obstawiam, że do dwunasto-, trzynastolatków góra. I to nieoczytanych.
A o samym wydawnictwie nic się dowiedzieć nie można. Li tylko jakiś mejl podali. o.O'
Zastanawiam się, do kogo Barbara K. swój tekst adresuje? Obstawiam, że do dwunasto-, trzynastolatków góra. I to nieoczytanych.
A o samym wydawnictwie nic się dowiedzieć nie można. Li tylko jakiś mejl podali. o.O'
Piszcząco - podskakująca fanka Mileny W.
177
Ja zaś znalazłem fragment książki Barbary Kaczyńskiej p.t. "Złowrogi sześcian".
Oceńcie sami.
Źródło: www.literatura.gildia.pl
Rozdział I.
Nieczęsto w ostatnich czasach używaną leśną drogą gulchyńską, szedł dość beztroskim krokiem przedziwny wędrowiec. Wzrostem nie przewyższał ośmioletniego dziecka i tak też wyglądał na twarzy. Miał stosunkowo długie, lecz cienkie włosy koloru jasnobrązowego i niezwykle duże, trójkątne uszy, usiane jasnofioletowymi żyłkami i nieustannie się poruszające. Oczy przybysza były szeroko otwarte i żywo rozglądające się wokoło, a na ustach gościł krzywy uśmieszek. Czasem tylko wydobywało się z nich gwizdnięcie czy kilka wersów piosenki, zaraz cichnącej lub urywającej się nagle. Jednak najdziwniejszy zdawał się strój i ekwipunek podróżnika. Składał się on z wąskich spodni i noszonej na dość wysłużonej koszuli kolczugi, sięgającej połowy łydek i spiętej w talii szerokim skórzanym pasem. Mimo tego obciążenia, wędrowiec szedł szybkim i lekkim krokiem, co jakiś czas podskakując niemal tanecznie, a kolczuga brzęczała, wtórując jego pogwizdywaniom. Wielkouchy nieznajomy miał też zarzuconą na ramię sakwę, teraz prawie pustą, a w jednej ręce trzymał... topór o drzewcu wyższym dwukrotnie od niego samego, z wyglądu bardzo ciężki i ostry. A nieznajomy używał go raz jako laski, raz jako tyczki do skoku, raz wreszcie jako zwykłej zabawki do zajęcia rąk. Podrzucał topór, kręcił nim młyńce, przekładał z ręki do ręki, i robiąc to wszystko, ani razu nie zatrzymał się, ani nie zawahał.
Takiego stworzenia nie widziano w Lesie Zamkowym już od dawna. Od tak dawna, że nikt nie mógł mieć pojęcia, kim jest. Istota o uszach nietoperza i postaci dziecka, nie robiąca sobie nic a nic z ciężaru zbroi i broni, idąca samotnie drogą z północy - widok taki stanowił rzadkość już wtedy.
Wędrowiec zatoczył toporem szeroki łuk, mijając o centymetry pień drzewa i zaśpiewał przyciszonym głosem:
Przez ten ciemny las
Szedłem sobie raz.
Zgubiłem ja towarzyszy
Moja szkapa z trudu dyszy...
Urwał. - Nie, to jednak nie dość dobre - powiedział do siebie i przeskoczył nad kałużą. - Nie szedłem nigdy przez ten las, towarzyszy zostawiłem w domu, konia nie mam również. Smutna prawda! - lecz przecząc swoim słowom, roześmiał się głośno i zatrzymał się. - A kłamstw opowiadać się nie godzi. Może więc tak:
Przez ten ciemny las
Idę pierwszy raz.
Chcę gdzieś dojść po trudach wielu
Nasłuchując ptasich trelów.
Całkiem dobre, jak na wymyślane na poczekaniu - stwierdził, ruszając znowu. - Gdyby tylko ten las był nieco ciemniejszy. I gdybym rzeczywiście chciał usłyszeć ptasie trele. Bo mówiąc szczerze, słyszę je stale i skrzeczenia tych skrzydlatych stworów mam po dziurki w nosie, lub, inaczej mówiąc, powyżej uszu, a jak się ma takie uszy, to raczej to coś znaczy - ciągnął w myślach, podrzucając i łapiąc swój topór, nawet na niego nie patrząc. - W tej chwili o ileż milszy byłby głos jakiegoś nieokrzesanego, nieumytego i nieogolonego strażnika miejskiego, który zwiastowałby rychły koniec mej podróży...
- Stać! - przerwał mu szorstki, nieprzywykły do sprzeciwu głos.
- Czyżbym w końcu doszedł? - zawołał podróżny, zatrzymując się i opierając na drzewcu topora. Na drogę wyszło dwóch nieokrzesanych, nieumytych i nieogolonych mężczyzn w zapoconych i zużytych mundurach. Jeden z facetów kończył coś jeść.
- Jesteśmy strażnikami miasta Podzamcze i mamy obowiązek sprawdzać nadchodzących - wyrecytował strażnik, który nie jadł i przemówił wcześniej. Jego towarzysz pokiwał gorliwie głową.
- Kim jesteś, panie? - zapytał służbowym tonem pierwszy. Przez cały ten czas patrzył w powietrze nad głową przybysza. Dopiero po ostatnich słowach spojrzał w dół, nieco zmieszany, i szczęka opadła mu ze zdumienia.
- Kim jestem? - powtórzył dziwak. - Czy wszystkim zadajecie takie samo pytanie? A co by było, gdybym ja nie był, tak jak Pani, Która Nie Jest? Poczułbym się urażony. Wracając do pytania, mógłbym rzec, że Janosikiem, skoro mam takie coś w rodzaju ciupagi.
- Janosik? Ten wyjęty spod prawa drań? - zdenerwował się strażnik. Drugi zrobił przerażoną minę.
- Powiedziałem, że mógłbym tak się przedstawić, lecz nie rzekłem, że jestem Janosikiem. Myślę, że nie uwierzylibyście, gdybym wam rzekł, że jestem Liszko?
- Liszko? - mężczyzna był wyraźnie skonsternowany.
- No, Liszko. Małe Licho, czyli Liszko - wyjaśniło stworzenie.
- Ale... Ale Licho ma jedno oko i... - zaczął dukać drugi strażnik.
- Toteż mówię, że nie uwierzylibyście. I słusznie - powiedział radośnie wędrowiec. Pierwszy strażnik chyba stracił cierpliwość.
- To kim ty w końcu jesteś? - spytał surowo. - Przestań bredzić o niczym i odpowiedz!
Podróżny westchnął.
- A mogłem jeszcze powiedzieć, że jestem człowiekiem mutantem. Ale dobrze, nerwusie, jestem Leśnym Dziadem.
Strażnicy osłupieli.
- Leśny Dziad? - wyjąkał drugi. Miał wielką plamę z sosu na mundurze i krzywo zapięte guziki.
- Nie gadaj, stworku. Za mały jesteś na jakiegokolwiek dziada - oświadczył stanowczo pierwszy.
- Powiedziałem, kim jestem, nie chcecie, nie wierzcie. Przepuśćcie mnie teraz.
- Ale prawdę masz rzec.
- No więc - powiedział przeciągle domniemany Leśny Dziad - może jeszcze nie urosłem! - zakończył wesoło. - To mogę przejść?
- Zaraz, zaraz! A gdzie ci tak spieszno? - pałeczkę przejął drugi strażnik.
- Do miasta, nie? Tam prowadzi droga, tego miejsca strzeżecie - choć mogli wybrać bystrzejszych na wasze miejsce. Po co się pytacie? Dajcie mi iść, w drodze jestem od stu lat, mówiąc w przenośni, i jedzenie mi się skończyło. A ta plama na twym uniformie przypomina mi o kolejnym opuszczonym posiłku. Nawiasem mówiąc, radziłbym ją sprać. Jak wilki was tu najdą, będą miały przyprawę jak znalazł. Chyba że to taki kamuflaż, nowa wersja moro, nie znam się...
- Och. Ale...
- Po co ci te uszy? - wrzasnął zirytowany pierwszy strażnik.
- Żeby cię lepiej słyszeć. Dlatego nie musisz tak krzyczeć.
- No a... A ten topór?
- Topór? Jaki znowu topór? Ach, TEN - przybysz przełożył topór z ręki do ręki i uśmiechnął się niewinnym, a jednocześnie dość zębatym uśmiechem. - Pewnie nie uwierzycie, ale do pomocy drwalom i ogrodnikom, do cięcia pni. I do zbierania kapusty.
- Nie!
- Ależ tak.
- On znowu się z nas nabija - zaprotestował strażnik z plamą.
- Wcale nie. Mówię zawsze prawdę, niecałą prawdę i tylko prawdę. Topór jest do cięcia takich głuchych jak pnie głąbów. Takich głąbów, na których całkiem mocno siedzą kapuściane głowy i pniaków, które zagradzają mi przejście.
- On nas obraża - odkrył drugi strażnik.
- I nam grozi - dodał pierwszy, zaciskając pięści. Leśny Dziad zakręcił od niechcenia młyńca toporem.
- Dajcie mi przejść - powiedział z westchnieniem. - Lepiej zużylibyście ten czas piorąc mundury.
- Nikt nie może bez pozwolenia wnosić broni do Podzamcza - powiedzieli chórem strażnicy.
- Ależ to narzędzie, nie broń - wędrowiec uśmiechnął się szeroko i pomaszerował raźno dalej, wymachując toporem. Strażnicy nawet go nie zatrzymywali. Ostatnio czasy były tak niebezpieczne, że byle wieśniak jadący z warzywami na targ pod kozłem trzymał maczugę. A przez to w miastach robiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie...
- Mówiłem dowódcy, że na tę drogę winien przydzielić więcej jak dwóch funkcjonariuszy - burknął markotnie pierwszy strażnik. Drugi nie odpowiedział, zajęty zeskrobywaniem sosu z kurtki.
- Coraz dziwniejsze towarzystwo schodzi się do Podzamcza - zrzędził dalej pierwszy. - I my mamy wszystkiego upilnować. Typowe. No, trzeba zapisać tego hardego stwora w naszej księdze odwiedzin - westchnął i usiadł pod krzakami.
Tymczasem Leśny Dziad zbliżał się szybko do murów miasta.
Oceńcie sami.
Źródło: www.literatura.gildia.pl
Rozdział I.
Nieczęsto w ostatnich czasach używaną leśną drogą gulchyńską, szedł dość beztroskim krokiem przedziwny wędrowiec. Wzrostem nie przewyższał ośmioletniego dziecka i tak też wyglądał na twarzy. Miał stosunkowo długie, lecz cienkie włosy koloru jasnobrązowego i niezwykle duże, trójkątne uszy, usiane jasnofioletowymi żyłkami i nieustannie się poruszające. Oczy przybysza były szeroko otwarte i żywo rozglądające się wokoło, a na ustach gościł krzywy uśmieszek. Czasem tylko wydobywało się z nich gwizdnięcie czy kilka wersów piosenki, zaraz cichnącej lub urywającej się nagle. Jednak najdziwniejszy zdawał się strój i ekwipunek podróżnika. Składał się on z wąskich spodni i noszonej na dość wysłużonej koszuli kolczugi, sięgającej połowy łydek i spiętej w talii szerokim skórzanym pasem. Mimo tego obciążenia, wędrowiec szedł szybkim i lekkim krokiem, co jakiś czas podskakując niemal tanecznie, a kolczuga brzęczała, wtórując jego pogwizdywaniom. Wielkouchy nieznajomy miał też zarzuconą na ramię sakwę, teraz prawie pustą, a w jednej ręce trzymał... topór o drzewcu wyższym dwukrotnie od niego samego, z wyglądu bardzo ciężki i ostry. A nieznajomy używał go raz jako laski, raz jako tyczki do skoku, raz wreszcie jako zwykłej zabawki do zajęcia rąk. Podrzucał topór, kręcił nim młyńce, przekładał z ręki do ręki, i robiąc to wszystko, ani razu nie zatrzymał się, ani nie zawahał.
Takiego stworzenia nie widziano w Lesie Zamkowym już od dawna. Od tak dawna, że nikt nie mógł mieć pojęcia, kim jest. Istota o uszach nietoperza i postaci dziecka, nie robiąca sobie nic a nic z ciężaru zbroi i broni, idąca samotnie drogą z północy - widok taki stanowił rzadkość już wtedy.
Wędrowiec zatoczył toporem szeroki łuk, mijając o centymetry pień drzewa i zaśpiewał przyciszonym głosem:
Przez ten ciemny las
Szedłem sobie raz.
Zgubiłem ja towarzyszy
Moja szkapa z trudu dyszy...
Urwał. - Nie, to jednak nie dość dobre - powiedział do siebie i przeskoczył nad kałużą. - Nie szedłem nigdy przez ten las, towarzyszy zostawiłem w domu, konia nie mam również. Smutna prawda! - lecz przecząc swoim słowom, roześmiał się głośno i zatrzymał się. - A kłamstw opowiadać się nie godzi. Może więc tak:
Przez ten ciemny las
Idę pierwszy raz.
Chcę gdzieś dojść po trudach wielu
Nasłuchując ptasich trelów.
Całkiem dobre, jak na wymyślane na poczekaniu - stwierdził, ruszając znowu. - Gdyby tylko ten las był nieco ciemniejszy. I gdybym rzeczywiście chciał usłyszeć ptasie trele. Bo mówiąc szczerze, słyszę je stale i skrzeczenia tych skrzydlatych stworów mam po dziurki w nosie, lub, inaczej mówiąc, powyżej uszu, a jak się ma takie uszy, to raczej to coś znaczy - ciągnął w myślach, podrzucając i łapiąc swój topór, nawet na niego nie patrząc. - W tej chwili o ileż milszy byłby głos jakiegoś nieokrzesanego, nieumytego i nieogolonego strażnika miejskiego, który zwiastowałby rychły koniec mej podróży...
- Stać! - przerwał mu szorstki, nieprzywykły do sprzeciwu głos.
- Czyżbym w końcu doszedł? - zawołał podróżny, zatrzymując się i opierając na drzewcu topora. Na drogę wyszło dwóch nieokrzesanych, nieumytych i nieogolonych mężczyzn w zapoconych i zużytych mundurach. Jeden z facetów kończył coś jeść.
- Jesteśmy strażnikami miasta Podzamcze i mamy obowiązek sprawdzać nadchodzących - wyrecytował strażnik, który nie jadł i przemówił wcześniej. Jego towarzysz pokiwał gorliwie głową.
- Kim jesteś, panie? - zapytał służbowym tonem pierwszy. Przez cały ten czas patrzył w powietrze nad głową przybysza. Dopiero po ostatnich słowach spojrzał w dół, nieco zmieszany, i szczęka opadła mu ze zdumienia.
- Kim jestem? - powtórzył dziwak. - Czy wszystkim zadajecie takie samo pytanie? A co by było, gdybym ja nie był, tak jak Pani, Która Nie Jest? Poczułbym się urażony. Wracając do pytania, mógłbym rzec, że Janosikiem, skoro mam takie coś w rodzaju ciupagi.
- Janosik? Ten wyjęty spod prawa drań? - zdenerwował się strażnik. Drugi zrobił przerażoną minę.
- Powiedziałem, że mógłbym tak się przedstawić, lecz nie rzekłem, że jestem Janosikiem. Myślę, że nie uwierzylibyście, gdybym wam rzekł, że jestem Liszko?
- Liszko? - mężczyzna był wyraźnie skonsternowany.
- No, Liszko. Małe Licho, czyli Liszko - wyjaśniło stworzenie.
- Ale... Ale Licho ma jedno oko i... - zaczął dukać drugi strażnik.
- Toteż mówię, że nie uwierzylibyście. I słusznie - powiedział radośnie wędrowiec. Pierwszy strażnik chyba stracił cierpliwość.
- To kim ty w końcu jesteś? - spytał surowo. - Przestań bredzić o niczym i odpowiedz!
Podróżny westchnął.
- A mogłem jeszcze powiedzieć, że jestem człowiekiem mutantem. Ale dobrze, nerwusie, jestem Leśnym Dziadem.
Strażnicy osłupieli.
- Leśny Dziad? - wyjąkał drugi. Miał wielką plamę z sosu na mundurze i krzywo zapięte guziki.
- Nie gadaj, stworku. Za mały jesteś na jakiegokolwiek dziada - oświadczył stanowczo pierwszy.
- Powiedziałem, kim jestem, nie chcecie, nie wierzcie. Przepuśćcie mnie teraz.
- Ale prawdę masz rzec.
- No więc - powiedział przeciągle domniemany Leśny Dziad - może jeszcze nie urosłem! - zakończył wesoło. - To mogę przejść?
- Zaraz, zaraz! A gdzie ci tak spieszno? - pałeczkę przejął drugi strażnik.
- Do miasta, nie? Tam prowadzi droga, tego miejsca strzeżecie - choć mogli wybrać bystrzejszych na wasze miejsce. Po co się pytacie? Dajcie mi iść, w drodze jestem od stu lat, mówiąc w przenośni, i jedzenie mi się skończyło. A ta plama na twym uniformie przypomina mi o kolejnym opuszczonym posiłku. Nawiasem mówiąc, radziłbym ją sprać. Jak wilki was tu najdą, będą miały przyprawę jak znalazł. Chyba że to taki kamuflaż, nowa wersja moro, nie znam się...
- Och. Ale...
- Po co ci te uszy? - wrzasnął zirytowany pierwszy strażnik.
- Żeby cię lepiej słyszeć. Dlatego nie musisz tak krzyczeć.
- No a... A ten topór?
- Topór? Jaki znowu topór? Ach, TEN - przybysz przełożył topór z ręki do ręki i uśmiechnął się niewinnym, a jednocześnie dość zębatym uśmiechem. - Pewnie nie uwierzycie, ale do pomocy drwalom i ogrodnikom, do cięcia pni. I do zbierania kapusty.
- Nie!
- Ależ tak.
- On znowu się z nas nabija - zaprotestował strażnik z plamą.
- Wcale nie. Mówię zawsze prawdę, niecałą prawdę i tylko prawdę. Topór jest do cięcia takich głuchych jak pnie głąbów. Takich głąbów, na których całkiem mocno siedzą kapuściane głowy i pniaków, które zagradzają mi przejście.
- On nas obraża - odkrył drugi strażnik.
- I nam grozi - dodał pierwszy, zaciskając pięści. Leśny Dziad zakręcił od niechcenia młyńca toporem.
- Dajcie mi przejść - powiedział z westchnieniem. - Lepiej zużylibyście ten czas piorąc mundury.
- Nikt nie może bez pozwolenia wnosić broni do Podzamcza - powiedzieli chórem strażnicy.
- Ależ to narzędzie, nie broń - wędrowiec uśmiechnął się szeroko i pomaszerował raźno dalej, wymachując toporem. Strażnicy nawet go nie zatrzymywali. Ostatnio czasy były tak niebezpieczne, że byle wieśniak jadący z warzywami na targ pod kozłem trzymał maczugę. A przez to w miastach robiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie...
- Mówiłem dowódcy, że na tę drogę winien przydzielić więcej jak dwóch funkcjonariuszy - burknął markotnie pierwszy strażnik. Drugi nie odpowiedział, zajęty zeskrobywaniem sosu z kurtki.
- Coraz dziwniejsze towarzystwo schodzi się do Podzamcza - zrzędził dalej pierwszy. - I my mamy wszystkiego upilnować. Typowe. No, trzeba zapisać tego hardego stwora w naszej księdze odwiedzin - westchnął i usiadł pod krzakami.
Tymczasem Leśny Dziad zbliżał się szybko do murów miasta.
There are only two things: love, all sorts of love, with pretty girls, and the music of New Orleans or Duke Ellington. Everything else ought to go, because everything else is ugly.
178
Soi pisze:Zastanawiam się, do kogo Barbara K. swój tekst adresuje? Obstawiam, że do dwunasto-, trzynastolatków góra. I to nieoczytanych.
też tak myślę.
To wymyślanie piosenki jest super! (ironia, jakby ktoś się nie skapnął)
Styl jednak w miarę, ale już w pierwszym zdaniu jest błąd interpunkcyjny - ale to wina korekty. W ogóle pierwsze zdanie mi zgrzyta - dziwny szyk.
Nie, nie przekonało mnie.
179
Bardzo kiepskie. Styl na poziomie średnio bystrej dwunastolatki. Brak elementarnej wiedzy historyczno - militarnej, a przecież nie mogła się powstrzymać, aby nie opisać "topora" czy kolczugi... No to teraz już jasne dlaczego nie wydał jej "Mag" czy "FS", a jakieś nikomu nieznane wydawnictwo.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
180
wyrywacz_serc pisze:Ostatnio czasy były tak niebezpieczne, że byle wieśniak jadący z warzywami na targ pod kozłem trzymał maczugę. A przez to w miastach robiło się jeszcze bardziej niebezpiecznie
no kurza stopa, przeciez drugie zdanie powtarza pierwsze!
wyrywacz_serc pisze:jak Pani, Która Nie Jest?
czy wam to coś przypadkiem nie przypomina? Bo mi tak, nawet bardzo...
wyrywacz_serc pisze:Lepiej zużylibyście ten czas piorąc mundury
o, kolejny bład interpunkcyjny - a dla mnie to nie do pomyślenia!

Dobra, już więcej nie wypisuje. Ten fragment jest... śmieszny, bo naiwny. Dorosły tego nie kupi, ba, ja - piętnastolatka - tego nie kupuję.
Tak, Jerzy ma rację - polski Paolini!

181
Nie ma racji, Paolini był dużo lepszy - nie w sferze pomysłów, bo te były banalne, ale jeśli chodzi o styl, charakterystykę bohaterów itp.patkazoom262 pisze:
Tak, Jerzy ma rację - polski Paolini!
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson