Sługa - część pierwsza (fantasy)

1
Informacja: Tekst zawiera wulgaryzmy oraz treści nieodpowiednie dla osób nieletnich.






To fragment mojego pierwszego prawdziwego opowiadania (w obecnej chwili jeszcze nie skończonego, ale staram się to zmienić). Proszę o szczerą krytykę.

_________________________


Sługa - część pierwsza



Wątłe ciało goblina padło bez życia. Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego. Umierając, kreatura wybełkotała coś w dziwnym języku. Zwróciło to uwagę innych. Ponad tuzin pokracznych stworzeń odzianych w szmaty wypadło zza szałasów osady i pośpieszyło w miejsce zgonu towarzysza. Dzierżyli topory oraz zaostrzone kije, które ktoś obdarzony bujną wyobraźnią mógłby nazwać dzidami. Przy zwłokach nie znaleźli jednak oprawcy. W przeciągu następnych kilku chwil kolejny nóż zgładził jeszcze jednego goblina. Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę na której znajdowała się wioska od reszty lasu, zauważyłby, że stamtąd wyrzucone zostało ostrze. Nikt tego nie zrobił, więc zabójca nie został odkryty.

Zielonoskórzy byli zbyt zdezorientowani, by od razu zauważyć postać wynurzającą się z zarośli. Jeden z nich dokonał tego dopiero po chwili. Wydał coś w rodzaju okrzyku bojowego, jednak w praktyce zabrzmiało to jak rechot przerośniętej żaby. Pomimo wrzasku nie zaatakował. Zobaczył niewielki nóż w pozornie bezbronnej dłoni agresora, gotowy do rzutu. Miotacz ostrzy powolnie wysunął się naprzód, oddalając się od gąszczu, będącego jedyną drogą ucieczki. Tym samym pozwolił, żeby napastnicy okrążyli go całkowicie. Gdy to zrobili, zaczął obracać się w miejscu, próbując obserwować wszystkich członków otaczającego go pierścienia. Nie udałoby mu się to nawet, gdyby miał oczy dookoła głowy, ponieważ zasłonięty był kapturem.

Nagle na zakapturzonego zaszarżował któryś z wrogów. Bez ostrzeżenia, cicho i szybko. Niewystarczająco szybko. Ostre narzędzie rzucone z dystansu przebiło mu serce. Okoliczne trawy zostały zabarwione kolorem symbolizującym wybujały temperament i impulsywność uśmierconego. Czerwienią. Jego oszczep wypadł mu z rąk, czy raczej łap. Gobliny teraz już nie ważyły się zaatakować, obserwowały tylko. Tajemnicza postać miała na sobie długi, czarny płaszcz i kaptur, przez co niemożliwe było określenie jej rasy, płci i wyglądu. Spod kaptura wysypywały się kosmyki czarnych włosów. Przepasana była brązową szarfą. Potrzeba wprawnego oka, aby zauważyć trzy niewielkie obiekty na jej piersi. Takie oczy mieli zielonoskórzy. Obiektami były miniaturowe, skórzane pochwy, pierwotnie mieszczące trzy noże, teraz jednak pozostające puste. Z tego wynikało, iż zakapturzony jest pozbawiony oręża. Włócznia martwego zielonego leżała zbyt daleko, by czarnowłosy po nią sięgnął. Tymczasem pierścień powoli się zacieśniał.
- Hmerih garr wot! - pisnął jeden z dziwacznych stworów, wyglądający na przywódcę.
Na ten sygnał wszyscy ruszyli do ataku, jednak miotacz ostrzy był na to przygotowany. Wykonał gwałtowny ruch ręką w przód. Z rękawa wyskoczył sztylet ze złotą rękojeścią. Odziany w płaszcz zacisnął palce na broni. Niespełna sekundę później, broń z chirurgiczną precyzją rozcięła gardło nadbiegającemu topornikowi.

Pomimo swej zręczności i szybkości, przybysz nie miałby zbyt dużych szans na wygraną. Zmieniło to pojawienie się dwóch nowych uczestników walki. Kilkanaście ich ciosów przechyliło szale zwycięstwa na stronę nie-goblinów. Zieloni, umierając, widzieli niewysokiego, brodatego krasnoluda, szerokiego niczym beczułka i człowieka, będącego jego przeciwnością. Oboje mieli na sobie skórzane stroje podróżne. Krasnolud zbrojny był w pokaźnych rozmiarów młot bojowy, natomiast jego partner wymachiwał długim, dwuręcznym mieczem. Nikt nie zdołał zadać im ciosu. Nikt nie zdołał uciec.
- Malos, Kaltar! Cieszę się, kurwa, że jednak postanowiliście mi pomóc. Trochę się spóźniliście, ale to nic. Co najwyżej te pokraki wydłubałyby mi mózg! Malos, wiem , że oni wszyscy przewyższają cię wzrostem, ale...
- Taa... Już mieliśmy cię olać i wrócić do lasu po konie, ale przypomniałem se twój naszyjnik z drogocennych kamieni i inszego gówna. Szkoda, by wisiorek z diamentów wpadł w łapska goblinów. Niestety, jestem odrobinę za wcześnie - odrzekł brodacz, który musiał być wcześniej wspomnianym Malosem.
- Pieprzony karzełek.
- Jebany królik.
- Zamknijcie się! - wrzasnął dotychczas milczący Kaltar.
Nożownik prychnął i zrzucił kaptur. Pod nim było coś, co do pewnego stopnia tłumaczy ostatnie zajście. Były to szpiczaste uszy.
- Feemaren, zwlekaliśmy, bo wytrzymałeś dłużej niż myślałem - kontynuował jedyny w okolicy człowiek.- Wkroczyliśmy wtedy, gdy przestałeś sobie radzić. Wystarczy ci takie wyjaśnienie?
- Ujdzie.
Kaltar już otwierał usta, by coś dodać, gdy piędź od jego nosa świsnęła strzała. Cała trójka rzuciła się na trawę.

Nie dalej niż w odległości dwudziestu kroków w stronę skupiska szałasów, stała kolejna goblińska grupa, było ich zaledwie kilku. Jednak można by wywnioskować, że zamiast broni białej dzierżyli łuki, co czyniło z nich niebezpiecznych przeciwników. Deszcz drewnianych pocisków ze stalowymi grotami przelatywał nad głowami przybyszów, lecz nie trafiał ich. Między strzelającymi a celami takowych było bowiem niewielkie wzniesienie, wzgórek zasłaniający całkowicie leżące postacie. Jedna ze strzał wypuszczanych na ślepo dosięgnęła Malosa, a dokładnie jego ramię. Wprawdzie ledwo je drasnęła i nie wbiła się, ale krwawe ślady i tak nie omieszkały pojawić się na skórzanej, wytartej kurtce.
- Zaraza! Gdzie masz swoje noże!? - krzyknął krasnolud.
- Nie wiem! Leżą gdzieś wśród trupów!
- Cholerne elfy! Nigdy nie można na was liczyć!
Malos zerwał się z gleby i pognał na strzelców tak szybko, na ile pozwalały mu krótkie nogi. Nie zważał na krew, sączącą się z dopiero co zadanej rany. Nie zważał na kompanów biegnących krok za nim. Nie zważał na to, czy chcą go wesprzeć czy może raczej powstrzymać. Obchodziło go jedynie trzech łuczników próbujących zasypać go strzałami kiepskiej jakości i zielonoskóry z puginałem w śmiesznej pozycji szermierskiej, podpatrzonej prawdopodobnie u prawowitego właściciela broni. Właściwie było tam tylko dwóch łuczników, choć poprzednio doliczył się trzech. Zdziwiło go to. Nie był to dobry moment do rozmyślań. Właśnie pokonywał ostatni bastion dzielący go od wroga. Przeskakując pagórek myślał tylko o walce. Wystarczyłoby doskoczyć do przeciwników i zgnieść ich jednym machnięciem. Chciał im spojrzeć w oczy. Nie było mu to pisane. Nie było, bo wszyscy napastnicy leżeli martwi.

Nad szczątkami stały dwie persony, jedna z nich była kobietą. Ta druga uśmiechnęła się, prezentując braki w uzębieniu.
- Widzę że jesteśmy w samą porę! Kto by pomyślał, że awanturnik, weteran i skrytobójca zagną się na takim plugastwie.
- Żartujesz? Myślisz, że nie dałbym sobie rady? Nie mam na imię Feemaren! - kąśliwie rzucił Malos.
- Zamknij pysk, przykurczu!
- Te debile znowu zaczynają - podsumował Kaltar. - Macie szczęście że się rozdzieliliśmy. Ja musiałem tego słuchać cały czas.
- To oni mają szczęście. Milcząca Tiva by ich zajebała.
Kobieta zwana Milczącą Tivą ostentacyjnie rozpoczęła czyszczenie umazanego posoką bicza.
- Ciekawe coście robili tyle czasu sami w lesie... - elf znalazł sobie nowy temat. - Co się tak patrzysz Dylan, ja coś o tym wiem. Mech, drzewa, ptaszki, idealne miejsce na igraszki...
Cała grupa, włącznie z Dylanem przezornie odsunęła się od Feema i Milczącej. Tiva spojrzała w oczy nożownikowi. Bardzo powoli. Było to spojrzenie, od którego nawet zabójca taki jak Feemaren zachwiał się na nogach. W jej oczach było coś, co przestraszyłoby demony z Otchłani.
- Jeszcze jedna taka uwaga, a wyrwę ci ten kurewski język i wsadzę do dupy.
Elf słyszał już większe groźby, ale nie takie. To za sprawą tonu głosu. Taki zrównoważony, taki stonowany, miły wręcz. Kryła się w nim jednak jadowita nutka. Jad mógł wypalić uszy słuchaczowi.

Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
- Mówisz, że poradzilibyście sobie sami?
- Dylan, to tylko kilka goblinów - odpowiedział Kaltar.
- Tutaj tak, ale na przeciwległym skraju polany, za szałasami było ich, kurwa, dwa razy więcej. Odciągnąłem ich od legowisk, a tych co zostali na warcie wyeliminowałem razem z Tivą. Przeszliśmy przez osadę i natrafiliśmy na was. Spostrzegłem kilka takich, co uciekało. Tchórzliwe ścierwa.
- Co to cholerstwo tu robi? - włączył się brodacz, gapiąc się na pobojowisko. - Ich miejsce jest za Górami Dzikimi, w Niezbadanej Puszczy.
- Albo za Puszczą, w Weiro. Tam gobliny żyją w miastach, uwierzycie? Mają swoje domy, warsztaty, piekarnie, sklepy...
- Nasłuchałeś się bzdur, Dylan. W Weiro gobliny służą orkom i całej reszcie zielonych - wyjaśnił Kal.
- Jestem traperem, niejedno zwiedziłem i usłyszałem. Znam się na sojologii zielonoskórych!
- Socjologii.
- Co kurwa? Zresztą nieważne. Przez to pieprzenie od rzeczy zapomniałem o najważniejszym. Musimy splądrować i spalić osadę.
- Eee, po chuj? Że splądrować to wiadomo, ale spalić? Strata czasu. - zdziwił się krasnolud.
- No właśnie, a w ogóle nie ty tu jesteś od wydawania poleceń, zaraza! - zakrzyknął człowiek jako jedyny noszący miecz.
- Jak spalimy siedzibę pokrak nie będą miały po co wracać i nie będą nam przeszkadzać tam, gdzie chce was zaprowadzić.
- Czyli coś znalazłeś! Myślałem, że poszukiwania były bezowocne, nie licząc tej bazy zielonych - ucieszył się Feemaren.
- Gobliny na pewno mają w chatach trochę pochowanych kosztowności. Warto by to sprawdzić. Dylan, Feem, zajmiecie się tym. Malos, przygotuj ogień. Ja i Tiva pójdziemy po wierzchowce.



***



Tętent kopyt zakłócał spokój lasu. Osiem rumaków kłusem biegło po leśnej ścieżce, wydeptanej przez dzikie zwierzęta. Pnie i gałęzie drzew uniemożliwiały szybsze poruszanie się. Pięć wałachów miało na grzbiecie siodło, a na nim jeźdźca. Reszta to konie juczne. Toboły, którymi były obwieszone w większości pozostawały puste.

Wszyscy zajmowali się czymś jeszcze poza jazdą. Milcząca Tiva milczała. Elf i krasnolud prowadzili "miłą pogawędkę". Kaltar ostrzył miecz, sterując konia jedynie biodrami. Dylan wygłaszał swoje tezy na temat topografii terenu i o zwierzętach zamieszkujących go. Konie rżały i odpędzały ogonami złośliwe muchy. Ścieszka zwierząt zamieniła się w prawdziwą drogę. Dawniej w okolicy musiała być jakaś osada, teraz już zapewne opuszczona.

Kaltar był dobrze zbudowanym, choć szczupłym blondynem około czterdziestki. Miał blizny na całym ciele. To pamiątki z przeszłości. Przeszłości, o której chciałby zapomnieć. Niegdyś był żołnierzem, jednym ze Srebrnych Braci. Należał do elity ciężkiej jazdy, najsłynniejszej jednostki wojskowej całego Kirrasz, a w dodatku był oficerem. Miał żonę i syna. Brał udział w odbijaniu miasta górniczego Gemilor. Z racji tego, iż leżało ono pomiędzy szczytami Łańcucha Kilofów, od wschodu trudno było się do niego dostać. Dziesięciotysięczna armia musiała przedrzeć się przez góry właśnie od tej strony. Jedna piąta zginęła, drugie tyle zostało rannych, a pozostali zmęczeni i głodni, choć nie stoczyli nawet potyczki. Prawdziwe piekło rozpoczęło się, gdy stanęli pod murami miasta. Trzy tysiące konnych Braci i nieco więcej piechurów zwanych Vesarami przeciwko kilkunastotysięcznemu tłumowi buntowników, świetnie uzbrojonych dzięki kuźniom funkcjonującym w mieście. Posiłki nie nadchodziły. Na domiar złego wśród żołnierzy szerzyła się dziwna choroba. W drugim tygodniu oblężenia buntownicy podjęli radykalne kroki. Postawili ultimatum: "Dopóki wojsko nie wycofa się, dopóty mieszkańcy miasta będą mordowani." Dowódca miał rozkaz nie opuszczania posterunku za wszelką cenę, a atak byłby samobójstwem.

Następnego dnia rozpoczęła się kaźń. Buntownicy rozpalili wielki stos przed Bramą Główną. Związanych mieszczan oddawano na pastwę płomieni, chcąc "Oczyścić ich dusze ogniem", jak później mawiano. Swąd palonego mięsa czuli nawet żołdacy, ustawieni milę od miasta. Kaltar nie wytrzymał tego. Wraz ze swym trzystu osobowym oddziałem pogalopował na wroga. Bracia zostali zmiażdżeni, ale on sam cudem uszedł z życiem i wycofał się wraz z garstką ocalałych. Trafił do aresztu wojskowego.

Dwa miesiące później, po zdobyciu miasta i powrocie zdziesiątkowanej armii rozpoczęły się sądy nad jego głową. Dowództwo chciało go ściąć, lecz skórę ocaliła mu rekomendacja pewnego hrabiego, Utera de Migal, oficer dziewiątego stopnia. Kaltar został pozbawiony rangi i wszelkich przywilejów. Jego miecz został rytualnie złamany, by przypieczętować ceremonię wygnania z Bractwa. Jego nazwisko zostało zapomniane. Rodzina nie chciała go znać.

Po tym wydarzeniu zmienił się. Został najemnym zbirem. Za pieniądze imał się każdej pracy. Niebawem poznał Malosa.

Malos jest osobą prostą, więc jego historia też jest prosta. Jego ojciec był górnikiem. On sam też zajął się wydobyciem złóż. Pracował w jednej ze średnio wydajnych kopalni w kirraszyjskiej kolonii na Wyspie Trugadurfa. W wolnym czasie przepijał pieniądze w karczmie i prał się po pyskach z podzielającymi jego upodobania. Raz trafił na niewłaściwego człowieka. Owy człek należał do rodu szlacheckiego, mającego w garści nie tylko część wyspy skolonizowaną przez Królestwo Kirrasz, ale także kolonie dwóch pozostałych mocarstw. Po kilku pieprznięciach w twarz szlachetnie urodzony już nie wstał. Nim krasnolud zorientował się, kim słabeusz jest, już miał na karku morderców. Czym prędzej musiał wynosić się z wyspy. Dziesięć lat spędził jako awanturnik i poszukiwacz przygód, krążący po kontynencie, aż w końcu natrafił na Kaltara. Oboje zmierzali w tym samym kierunku, więc siłą rzeczy zostali towarzyszami podróży. Niedługo potem zaczęli wędrować razem.

Rozgadany, wesoły elf pośród żywej przyrody sprawia przyjazne wrażenie. Co innego ze sztyletem w dłoni i kapturze na głowie, w mrocznym, miejskim zaułku. Jako skrytobójca, Feemaren cieszył się reputacją profesjonalisty. Nic tedy dziwnego, że został przyjęty do Gildii. Organizacja ta zapewniała bezpieczeństwo, ale i wymagała całkowitego posłuszeństwa. Elf działał w mieście Ladora, stolicy księstwa o tej samej nazwie. Szybko zdobył zaufanie przełożonych. Zaczęto zlecać mu poważne misje. Jednej z takowych Feemaren nie chciał wykonać. Oczywiście nie odmówił jawnie wykonania zadania. Dzięki kontaktom zmył się z Ladory z prędkością błyskawicy. Gildia mu nie odpuściła. Byli koledzy po fachu ścigali go długo. Przez rok czuł się jak szczuty psami jeleń. Gonili by go aż do śmierci, gdyby nie pewien podstęp. Przyjaciel elfa, zaznajomiony ze sztuką magiczną, stworzył sobowtóra skrytobójcy, na palec nałożyli mu sygnet z białego złota, znak cechowy Gildii. Twór magii był słaby, w każdej chwili mógł się rozpłynąć, pomimo tego, jakimś cudem Tropiciele nie zauważyli niczego szczególnego. Zarżnęli klona i zabrali mu platynowy krążek, jako dowód pozbycia się celu.

Feemaren wiedział, że macki organizacji zabójców sięgają daleko, że oplatają wiele ważnych osobistości w księstwie Ladora, acz nie tylko tam. Wolał nie rzucać się w oczy, szczególnie biorąc pod uwagę pozbawienie jego osoby ochrony przed każącą ręką "sprawiedliwości". Po prostu mógłby popaść w otwarty konflikt z prawem. Gdy spotkał duet najemników, uznał ich za znakomitą kompanię. W tych niełatwych czasach rywalizacji królestw, rebelii, szerzącego się bandytyzmu nikt nie interesował się wędrownymi wojownikami. Zaciężna grupa powiększyła się o jedną osobę.

Wydawać by się mogło, iż "Nie przepadali za sobą" to za słabe stwierdzenie w odniesieniu do elfa i krasnoluda. To nie do końca prawda. Bluzgali na siebie raczej z poczucia "rasowego obowiązku" , niźli z czystej nienawiści. W sumie nawet się lubili, choć jasnym jak słońce jest, że ani jeden, ani drugi się do tego nie przyzna.

Nie zważając na dziwne stosunki pomiędzy swymi członkami, drużyna działała nadal, stała się popularna dzięki swej skuteczności. Narobiwszy sobie wrogów w Kirrasz i we Wschodnich Księstwach postanowili na jakiś czas udać się na Wyspy Seo. Jakiś tamtejszy możny wynajął ich do pozbycia się kilkuosobowej bandy grasującej na jego terenach. Pech chciał, że jego tereny to kilka wiosek zagubionych wśród bagien. Malos, Feem i Kaltar błądzili po moczarach, i gdyby nie nieoczekiwana pomoc nie wydostaliby się. Ratunek nadszedł pod postacią niemłodego mężczyzny, myśliwego i trapera o imieniu Dylan. Za opłatą zgodził się przeprowadzić ich przez moczary do ziem możnego i z powrotem. Po wykonaniu aż nazbyt łatwego zadania, przewodnik już miał opuścić pozostałych, lecz powstrzymała go Straż, która z powodzeniem urządziła na niego obławę. Przy okazji pojmała także najemniczą kompanię. Pierwszej nocy w obozie żołnierzy Dylan wyznał towarzyszą niedoli swe winy, za które prawdopodobnie zawiśnie wraz z nimi.

Mówił o życiu na bagnach. O jego wsi i o biedzie nękającej ją. O tym, jak chcąc dorobić postanowił przemycać nielegalną broń. Niestety od razu został złapany, a pech chciał, że w okolicy szerzyła się fala podobnych występków, więc został uznany za winnego wszystkich z nich. Zwiał, ale to niewiele dało. Spalili jego wioskę, gdy jeden wieśniak okłamał Strażników co do kryjówki Dylana, tylko po to, by dostać kilka złotych gryfów nagrody. Postępując według przysłowia: "Najciemniej jest podle kagankiem" ścigany ukrył się na rodzimym grzęzawisku, tylko głębiej. Nie wyściubiał nosa z moczarów, poza świadczeniem usług przewodnika, ale tego dokonywał bardzo rzadko. Niefortunnie zrobił to właśnie wtedy, gdy żołnierze przypadkiem dowiedzieli się czegoś o jego obecnej lokalizacji i postanowili raz na zawsze pozbyć się przemytnika.

Kaltar, jako człowiek czynu, powtórzył wyczyn trapera, czyli krótko mówiąc, spieprzył z obozu, wraz ze swymi starymi kompanami i jednym nowym. Nie obyło się bez ran. Kolekcja blizn weterana poszerzyła się nieco, a myśliwy stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem. Dylan wyznał grupie dozgonną wdzięczność, używając zbyt wielkich słów, przez co zrugali go za pompatyzm i wyśmiali. Swą przemowę poparł uczynkiem, dołączając do drużyny. Nie za bardzo do niej pasował, niemniej jednak był pożyteczny, szczególnie teraz, gdy przedzierali się przez Południowe Lasy. A jeśli mowa o teraźniejszości, jeźdźcy mijali kilka rozwalonych chat. Nikt nawet nie zatrzymał się, by je przeszukać. Na pierwszy rzut oka widać było, że wielu ich wyprzedziło.

Z Tivą wiązały się same sekrety. Były kawalerzysta i reszta spotkali ją trzy lata temu, w zwyczajnych okolicznościach. Nie powiedziała o sobie nic. Dzięki niej najemni wojownicy przekwalifikowali się. Zaczęli parać się najbardziej plugawym zawodem świata - rozkradaniem bogactw. Dzięki wskazówkom Milczącej, grabieżcy obłowili się w rok bardziej, niż przez cały czas najemnictwa. Posiadała ona umiejętność odnajdywania dochodowych celów dla grupy. Było to związane z amuletem, który nosiła na szyi. Nieraz migotał złotym blaskiem. Czarodziejski naszyjnik wskazujący drogę ku miejscom do złupienia, brzmi to trochę niewiarygodnie, ale mężczyźni niczemu się nie dziwili. Talizman to nie jedyna magiczna zabawka będąca w posiadaniu Tivy. Miała też dziwny batog, co odprawił w zaświaty trochę duszyczek. W walce płonął żywym ogniem. Rabusie nie odważyli się o nic pytać. Ta drobna, małomówna przedstawicielka płci pięknej wzbudzała w nich lęk.

Wreszcie przed oczyma drużyny pojawił się cel ich podróży.
Ostatnio zmieniony pt 28 sie 2009, 20:57 przez Gwynbleidd12, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Gwynbleidd12 pisze:Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego.
Jeśli nóż (a wychodzi na to, że tylko nóż) to po co piszesz, że może niedożywienie czy choroba. Bez sensu.
Gwynbleidd12 pisze:Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę[1] [2] od reszty lasu(...)
[1] i [2] Musi być przecinek. Inaczej zdanie jest niepoprane, ponieważ "na której znajdowała się wioska" jest wtrąceniem.
Gwynbleidd12 pisze:Obiektami były miniaturowe, skórzane pochwy
tu akurat nie powinno być przecinka ;-)
Gwynbleidd12 pisze:Deszcz drewnianych pocisków ze stalowymi grotami
.

Nie można by napisać "deszcz strzał"? Tzn to nie jest źle, ale brzmi nieco dziwnie. :D
Gwynbleidd12 pisze:Między strzelającymi a celami takowych
U, to już brzmi wyjątkowo do niczego. "Między strzelającymi a ich celami" brzmi o wiele lepiej. Prawda?
Gwynbleidd12 pisze:Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
- Mówisz, że poradzilibyście sobie sami?
- Dylan, to tylko kilka goblinów - odpowiedział Kaltar.
Powiedz mi, kto, do jasnej ciasnej, mówi tę kwestię? Wprowadzonych jest kilka postaci (co wiemy z wcześniejszych opisów), po czym zaczyna się rozmowa na poważniejsze tematy. Ale kto ją zaczyna, to się dowiadujemy w drugiej kwestii. A tak być nie powinno. :)
Gwynbleidd12 pisze:Strata czasu. - zdziwił się krasnolud.
Dziwił się, że to "strata czasu". Ta kwestia jest akurat wyrwana z kontekstu, ale w kontekście jest spór o to czy spalić osadę, czy też nie. I krasnolud się dziwi, że to starata czasu? Coś tu nie gra...
Gwynbleidd12 pisze:- Jak spalimy siedzibę pokrak[1] nie będą miały po co wracać i nie będą nam przeszkadzać tam, gdzie chce was zaprowadzić.
[1] Powinien tu być chyba przecinek.
Gwynbleidd12 pisze:Toboły, którymi były obwieszone w większości pozostawały puste.
"którymi były obwieszone" jest tutaj wtrąceniem, tak więc po "obwieszone" powinien się znaleźć przecinek. Nie ma go...
Gwynbleidd12 pisze:Kaltar ostrzył miecz, sterując konia jedynie biodrami.
Prze "Super-cool-bat-man" z gościa. Ostrzyć miecz, jadąc na koniu po lesie. To trzeba być PRO :D
No i w dodatku biodrami nim sterował. A ja myślałem (z własnego doświadczenia), że koniem się steruje za pomocą pięt.

"konia" zamienić na "koniem"
Gwynbleidd12 pisze:Ścieszka
Szkolny błąd.
ostępując według przysłowia: "Najciemniej jest podle kagankiem" ścigany ukrył się na rodzimym grzęzawisku, tylko głębiej.
Wydaje mi się, że dwukropek jest zbędny. Poza tym "najciemniej" z małej litery powinno być napisane, a po przysłowiu powinien znaleźć się również przecinek. Tyle.
Kaltar (...) stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem.
Mała dygresja. Chwilę wcześniej pisałeś, że stracił trzy place prawej ręki, w związku z czym nie może używać łuku (a więc wychodzi na to, że musiały to być między innymi takie place jak: wskazujący i środkowy, bowiem serdecznym i małym nie byłby w ogóle w stanie marzyć o utrzymaniu strzały na cięciwie albo w oóle o naciągnięciu cięciwy). Tak więc buzdygana również w prawej ręce nie mógł trzymać, ze względu na to, że nie mógłby niem efektywnie walczyć.

Wniosek jest prosty: albo jest osobą leworęczną (w co wątpię, bo nie piszesz o tym nigdzie), albo coś tu nie gra. Gdyby był leworęczny to trzymałby strzałę w lewej ręce, a łuk w prawej, co dawałoby mu szansę na strzelanie z łuku. Jeśli zaś jesteś osoba praworęczną, to trzymasz strzałę w prawej a łuk w lewej ręce (czyli bohater strzelać by nie mógł, bo nie utrzymałby strzały na naciągniętej cięciwie za pomocą dwóch palców [którymi w dodatku nie byłby wskazujący i środkowy]).

Jakieś niedopatrzenie chyba ci się zdarzyło :D albo to ja jestem za spostrzegawczy lub za duży kombinator.

PODSUMOWANIE

Na pewno znajdą się tacy, którym tekst się nie spodoba, ale ja do takich się nie zaliczam. Mimo drobnych błędów (widać, że tekst wrzuciłeś już poprawiony a to bardzo dobrze o tobie świadczy) i babolików nie jest źle. Jak dla mnie nie przynudzałeś, a tekst najkrótszy wcale NIE jest. Nie ma źle.

Pomyśl jeszcze nad kwestią Kaltara (strzelanie z łuku i zamiana broni w związku z utratą trzech palców) i poczytaj trochę o przecinkach. Nie zacytowałem tutaj wszystkich ich braków, ale myślę, że jesteś na tyle spostrzegawczy by sam zauważyć braki. A już zwłaszcza jeśli poczytasz o przecinkach. http://piorem-feniksa.blog.onet.pl/2,ID ... index.html ;-)

Pozdrawiam :)

[ Dodano: Czw 27 Sie, 2009 ]
TUTAJ SIĘ POMYLIŁEM. PRZEPRASZAM. Poniżej zamieszczam sprostowanie.

ŹLE zacytowałem
Shelion napisał/a:
Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę[1] [2] od
reszty lasu(...)

TAK JAK BYĆ POWINNO
Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę[1] na której znajdowała się wioska[2] od reszty lasu, zauważyłby, że stamtąd wyrzucone zostało ostrze.
[1] i [2] Musi być przecinek. Inaczej zdanie jest niepoprane, ponieważ "na której znajdowała się wioska" jest wtrąceniem.

Ps. Poza tym po co tryb bierny? Lepiej by to brzmiało tak "(...)zauważyłby, że stamtąd wyrzucono ostrze".

[ Dodano: Czw 27 Sie, 2009 ]
Kurcze, przepraszam. kliknąłem sobie niepoprawioną krytykę.
Gwynbleidd12 napisał/a:
Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
- Mówisz, że poradzilibyście sobie sami?
- Dylan, to tylko kilka goblinów - odpowiedział Kaltar.

Powiedz mi, kto, do jasnej ciasnej, mówi tę kwestię? Dowiadujemy się dopiero w drugiej kwestii, a tak być nie powinno. Przynajmniej ja tak uważam. Przemyśl to.

[ Dodano: Czw 27 Sie, 2009 ]
A i jeszcze mi się wspomniało. Trzeba było "opatrzeć" dzieło tekstem, że utwor zawiera wulgaryzmy itd, bo troche malo ich nie jest ;P
[img]http://www.cdaction.pl/userbar/strona/userbar/15j3pcp0_user6.jpg[/img]
----------------------------------------------------------------------
[img]http://www.cdaction.pl/userbar/strona/userbar/15j3phuz_userbar(2)b.jpg[/img]

3
Dzięki za krytykę, przyda się. Chciałem stworzyć swój własny styl, i stąd wynika większość błędów. Przecinki są moim utrapieniem, zawsze staram się minimalizować ich liczbę. Tak samo z akapitami (sam nie wiem dlaczego). Zauważyłeś wiele niepoprawności, na które sam nie zwróciłem uwagi.

Uważam, że warto by kilka z nich wyjaśnić.

1. Zdanie "Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego.", to coś w rodzaju żartu. Jest tu dużo przemocy, więc chciałem troszkę to rozładować.

2. "Deszcz drewnianych pocisków ze stalowymi grotami.", chciałem uniknąć powtórzenia.

3. "Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
- Mówisz, że poradzilibyście sobie sami?
- Dylan, to tylko kilka goblinów - odpowiedział Kaltar. ", fakt, mój błąd. Wolałem nie objaśniać każdego dialogu.

4. "Kaltar ostrzył miecz, sterując konia jedynie biodrami.". Konie jechały kłusem a to nie jest taka zawrotna prędkość. Dałem tam to zdanie, bo nawiązuje do opisu przeszłości Kaltara, którą umieściłem kawałek dalej..

5. " Kaltar (...) stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem."
Dwie sprawy. Po pierwsze napisałeś "Kaltar", jakby to jego dotyczyło to zdanie (chodziło o Dylana). Po drugie, gdy ktoś nie może używać jednej ręki automatycznie przerzuca się na drugą. Ale masz rację, z punktu widzenia czytelnika jest to trochę niejasne. W ogóle większość rzeczy będzie ujęta dogłębniej w drugiej części.

To by było na tyle.

4
Gwynbleidd12 pisze:1. Zdanie "Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego.", to coś w rodzaju żartu. Jest tu dużo przemocy, więc chciałem troszkę to rozładować.
Wprawdzie nie przeczytałem publikowanego fragmentu, ale dołożę cegiełkę od siebie. Zdanie: "Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż(,) ciśnięty w plecy zielonoskórego", jest dobrze napisane (pomijając wydzielony przecinek), nie mam do niego najmniejszych zastrzeżeń. Owszem, na siłę to bym się przyczepił, ale nie widzę powodu. Napomknę tylko, że widywałem takie zabiegi chociażby u Kinga. Takie i inne, jeszcze bardziej dyskusyjne. W sumie, można by powiedzieć, że to po części kwestia gustu, o którym/których się nie dyskutuje.

5
Gwynbleidd12 pisze:Kaltar, jako człowiek czynu, powtórzył wyczyn trapera, czyli krótko mówiąc, spieprzył z obozu, wraz ze swymi starymi kompanami i jednym nowym. Nie obyło się bez ran. Kolekcja blizn weterana poszerzyła się nieco, a myśliwy stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem.
Gwynbleidd12 pisze:Dwie sprawy. Po pierwsze napisałeś "Kaltar", jakby to jego dotyczyło to zdanie (chodziło o Dylana). Po drugie, gdy ktoś nie może używać jednej ręki automatycznie przerzuca się na drugą. Ale masz rację, z punktu widzenia czytelnika jest to trochę niejasne. W ogóle większość rzeczy będzie ujęta dogłębniej w drugiej części.
Jak widać pierwszy tekst dotyczy Kaltara. Niby pojawia się "powtórzył wyczyn trapera", ale reszta tekstu wskazuje, że mowa o Kaltarze, nie o Dylanie. A jeśli pisząc to miałeś na myśli Dylana to w takim razie musisz przeredagować ten fragment. :)
[img]http://www.cdaction.pl/userbar/strona/userbar/15j3pcp0_user6.jpg[/img]
----------------------------------------------------------------------
[img]http://www.cdaction.pl/userbar/strona/userbar/15j3phuz_userbar(2)b.jpg[/img]

6
Nie obyło się bez ran. Kolekcja blizn weterana poszerzyła się nieco, a myśliwy stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem.

8
Wątłe ciało goblina padło bez życia. Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego.
Piszesz, że wg ciebie jest to zdanie poprawne. Ja jestem odmiennego zdania: gdyby narrator ukierunkował tę wypowiedź wobec reakcji (zachowania) pozostałych członków grupy, wszystko błyłoby na miejscu, jednak tę wątpliwość posiada on sam wobec oczywistej sytuacji.
Miotacz ostrzy powolnie wysunął się naprzód, oddalając się od gąszczu, będącego jedyną drogą ucieczki. Tym samym pozwolił, żeby napastnicy okrążyli go całkowicie. Gdy to zrobili, zaczął obracać się w miejscu, próbując obserwować wszystkich członków otaczającego go pierścienia. Nie udałoby mu się to nawet, gdyby miał oczy dookoła głowy, ponieważ zasłonięty był kapturem.
Ogólna "siękoza". Poza tym, nie on był zasłonięty kapturem (bo to skrót myślowy), tylko jego głowa była zasłonięta kapturem - a to już różnica.
Bez ostrzeżenia, cicho i szybko. Niewystarczająco szybko
Tworzysz zaprzeczenie w zdaniu. Wpierw, że szybko (pewnik), a w drugim dokładasz, że nie wystarczająco. Rozumiem zamysł, ale brakuje mi tam spójnika i scalenia tego w jedno zdanie:

Bez ostrzeżenia, cicho i szybko, jednak niewystarczająco szybko
Ostre narzędzie rzucone z dystansu przebiło mu serce.
Literówka, ale to mało istotne - nóż jest bronią w tym wypadku i należy to nazywać odpowiednio.
Nie mam na imię Feemaren! - kąśliwie rzucił Malos.
piszesz naprzestawnie. Wpierw pisz co, później jak.
Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
Narrator wie lepiej od czytelnika? nie wydaje mi się. Zamiast podawać gotowe rozwiązania, spraw, aby to czytelnik osądził, jaka jest rozmowa. Poza tym, wyprzedza fakt - informuje o zmianie tematu, nim to się dokonuje. W kilku wypadkach w tekście tworzysz ten zabieg, uprzedzając akcję. Nie wydaje mi się to dobrym rozwiązaniem.
Strata czasu.
I tym akcentem zakończyłem lekturę. Nie to, żebyś źle pisał, absolutnie, masz talent do zwięzłego przedstawiania świata, kreowania otoczenia i akcji w taki ciekawy sposób. Ale wulgaryzmy w ustach krasnala, elfa to lekka przesada. Czułem, jakbym czytał przeprawę kiboli przez stadion, a nie fantasy. Mieszasz te światy w cholernie niezręczny sposób, który wkurzał mnie od pierwszej "kurwy". Tekst jest dla mnie niestrawny - przesadnie sztuczny i przekłamany. Wszystkie wulgaryzmy wydają się wtrącone na siłę. Sam, gdy piszę, używam wulgaryzmów, ale są zarezerwowane dla konkretnych postaci w konkretnych sytuacjach - coś, co znajduje uprawnienie w tekście. U ciebie tego nie ma. Tekst nie podobał mi się – nawet nie doczytałem do połowy...
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

9
Dziękuję za komentarz, ale mógłbyś chociaż doczytać do końca. Według mnie to daje prawo do weryfikowania.

[ Dodano: Sro 23 Wrz, 2009 ]
Acha, gdybyś dokończył czytanie, wiedziałbyś, dlaczego umieściłem tu tyle wulgaryzmów.

10
Wybacz, że z takim opóźnieniem, ostatnio muszę się sprężyć, żeby móc się ze wszystkim wyrobić...;)
Wątłe ciało goblina padło bez życia. Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego.
Zaczynasz w dość ciekawy sposób...
Wątłe ciało padło (drętwe słowo pasujące raczej do maszyny, a nie do istoty...) bez życia. Może to cuś było zbyt głodne, może chore... ale - RYP! - sztylecik miało w plecach, więc to może dlatego zdechło?

Wybacz, ale to dość idiotyczne.
Umierając, kreatura wybełkotała coś w dziwnym języku.
Przed chwilą pisałeś, że padło BEZ ŻYCIA, teraz nawiązujesz do umierania i bełkotania... to zła kolejność wprowadzająca zamęt.
Ponad tuzin pokracznych stworzeń odzianych w szmaty wypadło zza szałasów osady i pośpieszyło w miejsce zgonu towarzysza.
Zgon - takie słowo tutaj nie pasuje. Śmierć, tak, ale zgon? Przecież to opowiadanie, a nie raport policji...
Dzierżyli topory oraz zaostrzone kije, które ktoś obdarzony bujną wyobraźnią mógłby nazwać dzidami.
Hm? ;)
W przeciągu następnych kilku chwil kolejny nóż zgładził jeszcze jednego goblina.
Nóż nie zgładził, nóż to tylko narzędzie do zabijania, martwy przedmiot. Zgładził ten, kto go użył, jeśli już.
Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę na której znajdowała się wioska od reszty lasu, zauważyłby, że stamtąd wyrzucone zostało ostrze.
Jak widzisz, coś jest nie tak z tym zdaniem... upitolony szyk wyrazów.
Tym samym pozwolił, żeby napastnicy okrążyli go całkowicie. Gdy to zrobili, zaczął obracać się w miejscu, próbując obserwować wszystkich członków otaczającego go pierścienia. Nie udałoby mu się to nawet, gdyby miał oczy dookoła głowy, ponieważ zasłonięty był kapturem.
Taaaa? ;)

TO MNIE ROZWALIŁO XD
Ostre narzędzie rzucone z dystansu przebiło mu serce. Okoliczne trawy zostały zabarwione kolorem symbolizującym wybujały temperament i impulsywność uśmierconego. Czerwienią.
Wybacz, ale mam ochotę zapytać: chłopie, co Ty pieprzysz? Kolor... symbolizujący wybujały temperament i impulsywność uśmierconego... czerwień... Jezu, to wszystko tylko po to, żeby stwierdzić, że krew obryzgała trawę?
Tajemnicza postać miała na sobie długi, czarny płaszcz i kaptur, przez co niemożliwe było określenie jej rasy, płci i wyglądu.
Napisz po prostu, że był nierozpoznawalny...
Ulży Ci.
. Spod kaptura wysypywały się kosmyki czarnych włosów. Przepasana była brązową szarfą.
Rozumiem, że piszesz później dalej ogólnie o postaci... ale szyk słów tego nie sugeruje.
Odziany w płaszcz zacisnął palce na broni. Niespełna sekundę później, broń z chirurgiczną precyzją rozcięła gardło nadbiegającemu topornikowi.
Tragicznie się powtarzasz.
Oboje mieli na sobie skórzane stroje podróżne. Krasnolud zbrojny był w pokaźnych rozmiarów młot bojowy, natomiast jego partner wymachiwał długim, dwuręcznym mieczem.
Pewno Gimli i Aragorn przyjechali autostopem.

Wybacz, ledwo przedarłem się przed jedną stronę tekstu (w Wordzie), muszę odpocząć. Resztą zajmę się wieczorem.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron