Informacja: Tekst zawiera wulgaryzmy oraz treści nieodpowiednie dla osób nieletnich.
To fragment mojego pierwszego prawdziwego opowiadania (w obecnej chwili jeszcze nie skończonego, ale staram się to zmienić). Proszę o szczerą krytykę.
_________________________
Sługa - część pierwsza
Wątłe ciało goblina padło bez życia. Może powodem tego było niedożywienie, może choroba, ale najbardziej prawdopodobne jest, że przyczyną śmierci był nóż, ciśnięty w plecy zielonoskórego. Umierając, kreatura wybełkotała coś w dziwnym języku. Zwróciło to uwagę innych. Ponad tuzin pokracznych stworzeń odzianych w szmaty wypadło zza szałasów osady i pośpieszyło w miejsce zgonu towarzysza. Dzierżyli topory oraz zaostrzone kije, które ktoś obdarzony bujną wyobraźnią mógłby nazwać dzidami. Przy zwłokach nie znaleźli jednak oprawcy. W przeciągu następnych kilku chwil kolejny nóż zgładził jeszcze jednego goblina. Gdyby któryś zielony obserwował chaszcze odgradzające polanę na której znajdowała się wioska od reszty lasu, zauważyłby, że stamtąd wyrzucone zostało ostrze. Nikt tego nie zrobił, więc zabójca nie został odkryty.
Zielonoskórzy byli zbyt zdezorientowani, by od razu zauważyć postać wynurzającą się z zarośli. Jeden z nich dokonał tego dopiero po chwili. Wydał coś w rodzaju okrzyku bojowego, jednak w praktyce zabrzmiało to jak rechot przerośniętej żaby. Pomimo wrzasku nie zaatakował. Zobaczył niewielki nóż w pozornie bezbronnej dłoni agresora, gotowy do rzutu. Miotacz ostrzy powolnie wysunął się naprzód, oddalając się od gąszczu, będącego jedyną drogą ucieczki. Tym samym pozwolił, żeby napastnicy okrążyli go całkowicie. Gdy to zrobili, zaczął obracać się w miejscu, próbując obserwować wszystkich członków otaczającego go pierścienia. Nie udałoby mu się to nawet, gdyby miał oczy dookoła głowy, ponieważ zasłonięty był kapturem.
Nagle na zakapturzonego zaszarżował któryś z wrogów. Bez ostrzeżenia, cicho i szybko. Niewystarczająco szybko. Ostre narzędzie rzucone z dystansu przebiło mu serce. Okoliczne trawy zostały zabarwione kolorem symbolizującym wybujały temperament i impulsywność uśmierconego. Czerwienią. Jego oszczep wypadł mu z rąk, czy raczej łap. Gobliny teraz już nie ważyły się zaatakować, obserwowały tylko. Tajemnicza postać miała na sobie długi, czarny płaszcz i kaptur, przez co niemożliwe było określenie jej rasy, płci i wyglądu. Spod kaptura wysypywały się kosmyki czarnych włosów. Przepasana była brązową szarfą. Potrzeba wprawnego oka, aby zauważyć trzy niewielkie obiekty na jej piersi. Takie oczy mieli zielonoskórzy. Obiektami były miniaturowe, skórzane pochwy, pierwotnie mieszczące trzy noże, teraz jednak pozostające puste. Z tego wynikało, iż zakapturzony jest pozbawiony oręża. Włócznia martwego zielonego leżała zbyt daleko, by czarnowłosy po nią sięgnął. Tymczasem pierścień powoli się zacieśniał.
- Hmerih garr wot! - pisnął jeden z dziwacznych stworów, wyglądający na przywódcę.
Na ten sygnał wszyscy ruszyli do ataku, jednak miotacz ostrzy był na to przygotowany. Wykonał gwałtowny ruch ręką w przód. Z rękawa wyskoczył sztylet ze złotą rękojeścią. Odziany w płaszcz zacisnął palce na broni. Niespełna sekundę później, broń z chirurgiczną precyzją rozcięła gardło nadbiegającemu topornikowi.
Pomimo swej zręczności i szybkości, przybysz nie miałby zbyt dużych szans na wygraną. Zmieniło to pojawienie się dwóch nowych uczestników walki. Kilkanaście ich ciosów przechyliło szale zwycięstwa na stronę nie-goblinów. Zieloni, umierając, widzieli niewysokiego, brodatego krasnoluda, szerokiego niczym beczułka i człowieka, będącego jego przeciwnością. Oboje mieli na sobie skórzane stroje podróżne. Krasnolud zbrojny był w pokaźnych rozmiarów młot bojowy, natomiast jego partner wymachiwał długim, dwuręcznym mieczem. Nikt nie zdołał zadać im ciosu. Nikt nie zdołał uciec.
- Malos, Kaltar! Cieszę się, kurwa, że jednak postanowiliście mi pomóc. Trochę się spóźniliście, ale to nic. Co najwyżej te pokraki wydłubałyby mi mózg! Malos, wiem , że oni wszyscy przewyższają cię wzrostem, ale...
- Taa... Już mieliśmy cię olać i wrócić do lasu po konie, ale przypomniałem se twój naszyjnik z drogocennych kamieni i inszego gówna. Szkoda, by wisiorek z diamentów wpadł w łapska goblinów. Niestety, jestem odrobinę za wcześnie - odrzekł brodacz, który musiał być wcześniej wspomnianym Malosem.
- Pieprzony karzełek.
- Jebany królik.
- Zamknijcie się! - wrzasnął dotychczas milczący Kaltar.
Nożownik prychnął i zrzucił kaptur. Pod nim było coś, co do pewnego stopnia tłumaczy ostatnie zajście. Były to szpiczaste uszy.
- Feemaren, zwlekaliśmy, bo wytrzymałeś dłużej niż myślałem - kontynuował jedyny w okolicy człowiek.- Wkroczyliśmy wtedy, gdy przestałeś sobie radzić. Wystarczy ci takie wyjaśnienie?
- Ujdzie.
Kaltar już otwierał usta, by coś dodać, gdy piędź od jego nosa świsnęła strzała. Cała trójka rzuciła się na trawę.
Nie dalej niż w odległości dwudziestu kroków w stronę skupiska szałasów, stała kolejna goblińska grupa, było ich zaledwie kilku. Jednak można by wywnioskować, że zamiast broni białej dzierżyli łuki, co czyniło z nich niebezpiecznych przeciwników. Deszcz drewnianych pocisków ze stalowymi grotami przelatywał nad głowami przybyszów, lecz nie trafiał ich. Między strzelającymi a celami takowych było bowiem niewielkie wzniesienie, wzgórek zasłaniający całkowicie leżące postacie. Jedna ze strzał wypuszczanych na ślepo dosięgnęła Malosa, a dokładnie jego ramię. Wprawdzie ledwo je drasnęła i nie wbiła się, ale krwawe ślady i tak nie omieszkały pojawić się na skórzanej, wytartej kurtce.
- Zaraza! Gdzie masz swoje noże!? - krzyknął krasnolud.
- Nie wiem! Leżą gdzieś wśród trupów!
- Cholerne elfy! Nigdy nie można na was liczyć!
Malos zerwał się z gleby i pognał na strzelców tak szybko, na ile pozwalały mu krótkie nogi. Nie zważał na krew, sączącą się z dopiero co zadanej rany. Nie zważał na kompanów biegnących krok za nim. Nie zważał na to, czy chcą go wesprzeć czy może raczej powstrzymać. Obchodziło go jedynie trzech łuczników próbujących zasypać go strzałami kiepskiej jakości i zielonoskóry z puginałem w śmiesznej pozycji szermierskiej, podpatrzonej prawdopodobnie u prawowitego właściciela broni. Właściwie było tam tylko dwóch łuczników, choć poprzednio doliczył się trzech. Zdziwiło go to. Nie był to dobry moment do rozmyślań. Właśnie pokonywał ostatni bastion dzielący go od wroga. Przeskakując pagórek myślał tylko o walce. Wystarczyłoby doskoczyć do przeciwników i zgnieść ich jednym machnięciem. Chciał im spojrzeć w oczy. Nie było mu to pisane. Nie było, bo wszyscy napastnicy leżeli martwi.
Nad szczątkami stały dwie persony, jedna z nich była kobietą. Ta druga uśmiechnęła się, prezentując braki w uzębieniu.
- Widzę że jesteśmy w samą porę! Kto by pomyślał, że awanturnik, weteran i skrytobójca zagną się na takim plugastwie.
- Żartujesz? Myślisz, że nie dałbym sobie rady? Nie mam na imię Feemaren! - kąśliwie rzucił Malos.
- Zamknij pysk, przykurczu!
- Te debile znowu zaczynają - podsumował Kaltar. - Macie szczęście że się rozdzieliliśmy. Ja musiałem tego słuchać cały czas.
- To oni mają szczęście. Milcząca Tiva by ich zajebała.
Kobieta zwana Milczącą Tivą ostentacyjnie rozpoczęła czyszczenie umazanego posoką bicza.
- Ciekawe coście robili tyle czasu sami w lesie... - elf znalazł sobie nowy temat. - Co się tak patrzysz Dylan, ja coś o tym wiem. Mech, drzewa, ptaszki, idealne miejsce na igraszki...
Cała grupa, włącznie z Dylanem przezornie odsunęła się od Feema i Milczącej. Tiva spojrzała w oczy nożownikowi. Bardzo powoli. Było to spojrzenie, od którego nawet zabójca taki jak Feemaren zachwiał się na nogach. W jej oczach było coś, co przestraszyłoby demony z Otchłani.
- Jeszcze jedna taka uwaga, a wyrwę ci ten kurewski język i wsadzę do dupy.
Elf słyszał już większe groźby, ale nie takie. To za sprawą tonu głosu. Taki zrównoważony, taki stonowany, miły wręcz. Kryła się w nim jednak jadowita nutka. Jad mógł wypalić uszy słuchaczowi.
Nastroje do żartów nieco przygasły, więc zaczęła wywiązywać się poważna rozmowa.
- Mówisz, że poradzilibyście sobie sami?
- Dylan, to tylko kilka goblinów - odpowiedział Kaltar.
- Tutaj tak, ale na przeciwległym skraju polany, za szałasami było ich, kurwa, dwa razy więcej. Odciągnąłem ich od legowisk, a tych co zostali na warcie wyeliminowałem razem z Tivą. Przeszliśmy przez osadę i natrafiliśmy na was. Spostrzegłem kilka takich, co uciekało. Tchórzliwe ścierwa.
- Co to cholerstwo tu robi? - włączył się brodacz, gapiąc się na pobojowisko. - Ich miejsce jest za Górami Dzikimi, w Niezbadanej Puszczy.
- Albo za Puszczą, w Weiro. Tam gobliny żyją w miastach, uwierzycie? Mają swoje domy, warsztaty, piekarnie, sklepy...
- Nasłuchałeś się bzdur, Dylan. W Weiro gobliny służą orkom i całej reszcie zielonych - wyjaśnił Kal.
- Jestem traperem, niejedno zwiedziłem i usłyszałem. Znam się na sojologii zielonoskórych!
- Socjologii.
- Co kurwa? Zresztą nieważne. Przez to pieprzenie od rzeczy zapomniałem o najważniejszym. Musimy splądrować i spalić osadę.
- Eee, po chuj? Że splądrować to wiadomo, ale spalić? Strata czasu. - zdziwił się krasnolud.
- No właśnie, a w ogóle nie ty tu jesteś od wydawania poleceń, zaraza! - zakrzyknął człowiek jako jedyny noszący miecz.
- Jak spalimy siedzibę pokrak nie będą miały po co wracać i nie będą nam przeszkadzać tam, gdzie chce was zaprowadzić.
- Czyli coś znalazłeś! Myślałem, że poszukiwania były bezowocne, nie licząc tej bazy zielonych - ucieszył się Feemaren.
- Gobliny na pewno mają w chatach trochę pochowanych kosztowności. Warto by to sprawdzić. Dylan, Feem, zajmiecie się tym. Malos, przygotuj ogień. Ja i Tiva pójdziemy po wierzchowce.
***
Tętent kopyt zakłócał spokój lasu. Osiem rumaków kłusem biegło po leśnej ścieżce, wydeptanej przez dzikie zwierzęta. Pnie i gałęzie drzew uniemożliwiały szybsze poruszanie się. Pięć wałachów miało na grzbiecie siodło, a na nim jeźdźca. Reszta to konie juczne. Toboły, którymi były obwieszone w większości pozostawały puste.
Wszyscy zajmowali się czymś jeszcze poza jazdą. Milcząca Tiva milczała. Elf i krasnolud prowadzili "miłą pogawędkę". Kaltar ostrzył miecz, sterując konia jedynie biodrami. Dylan wygłaszał swoje tezy na temat topografii terenu i o zwierzętach zamieszkujących go. Konie rżały i odpędzały ogonami złośliwe muchy. Ścieszka zwierząt zamieniła się w prawdziwą drogę. Dawniej w okolicy musiała być jakaś osada, teraz już zapewne opuszczona.
Kaltar był dobrze zbudowanym, choć szczupłym blondynem około czterdziestki. Miał blizny na całym ciele. To pamiątki z przeszłości. Przeszłości, o której chciałby zapomnieć. Niegdyś był żołnierzem, jednym ze Srebrnych Braci. Należał do elity ciężkiej jazdy, najsłynniejszej jednostki wojskowej całego Kirrasz, a w dodatku był oficerem. Miał żonę i syna. Brał udział w odbijaniu miasta górniczego Gemilor. Z racji tego, iż leżało ono pomiędzy szczytami Łańcucha Kilofów, od wschodu trudno było się do niego dostać. Dziesięciotysięczna armia musiała przedrzeć się przez góry właśnie od tej strony. Jedna piąta zginęła, drugie tyle zostało rannych, a pozostali zmęczeni i głodni, choć nie stoczyli nawet potyczki. Prawdziwe piekło rozpoczęło się, gdy stanęli pod murami miasta. Trzy tysiące konnych Braci i nieco więcej piechurów zwanych Vesarami przeciwko kilkunastotysięcznemu tłumowi buntowników, świetnie uzbrojonych dzięki kuźniom funkcjonującym w mieście. Posiłki nie nadchodziły. Na domiar złego wśród żołnierzy szerzyła się dziwna choroba. W drugim tygodniu oblężenia buntownicy podjęli radykalne kroki. Postawili ultimatum: "Dopóki wojsko nie wycofa się, dopóty mieszkańcy miasta będą mordowani." Dowódca miał rozkaz nie opuszczania posterunku za wszelką cenę, a atak byłby samobójstwem.
Następnego dnia rozpoczęła się kaźń. Buntownicy rozpalili wielki stos przed Bramą Główną. Związanych mieszczan oddawano na pastwę płomieni, chcąc "Oczyścić ich dusze ogniem", jak później mawiano. Swąd palonego mięsa czuli nawet żołdacy, ustawieni milę od miasta. Kaltar nie wytrzymał tego. Wraz ze swym trzystu osobowym oddziałem pogalopował na wroga. Bracia zostali zmiażdżeni, ale on sam cudem uszedł z życiem i wycofał się wraz z garstką ocalałych. Trafił do aresztu wojskowego.
Dwa miesiące później, po zdobyciu miasta i powrocie zdziesiątkowanej armii rozpoczęły się sądy nad jego głową. Dowództwo chciało go ściąć, lecz skórę ocaliła mu rekomendacja pewnego hrabiego, Utera de Migal, oficer dziewiątego stopnia. Kaltar został pozbawiony rangi i wszelkich przywilejów. Jego miecz został rytualnie złamany, by przypieczętować ceremonię wygnania z Bractwa. Jego nazwisko zostało zapomniane. Rodzina nie chciała go znać.
Po tym wydarzeniu zmienił się. Został najemnym zbirem. Za pieniądze imał się każdej pracy. Niebawem poznał Malosa.
Malos jest osobą prostą, więc jego historia też jest prosta. Jego ojciec był górnikiem. On sam też zajął się wydobyciem złóż. Pracował w jednej ze średnio wydajnych kopalni w kirraszyjskiej kolonii na Wyspie Trugadurfa. W wolnym czasie przepijał pieniądze w karczmie i prał się po pyskach z podzielającymi jego upodobania. Raz trafił na niewłaściwego człowieka. Owy człek należał do rodu szlacheckiego, mającego w garści nie tylko część wyspy skolonizowaną przez Królestwo Kirrasz, ale także kolonie dwóch pozostałych mocarstw. Po kilku pieprznięciach w twarz szlachetnie urodzony już nie wstał. Nim krasnolud zorientował się, kim słabeusz jest, już miał na karku morderców. Czym prędzej musiał wynosić się z wyspy. Dziesięć lat spędził jako awanturnik i poszukiwacz przygód, krążący po kontynencie, aż w końcu natrafił na Kaltara. Oboje zmierzali w tym samym kierunku, więc siłą rzeczy zostali towarzyszami podróży. Niedługo potem zaczęli wędrować razem.
Rozgadany, wesoły elf pośród żywej przyrody sprawia przyjazne wrażenie. Co innego ze sztyletem w dłoni i kapturze na głowie, w mrocznym, miejskim zaułku. Jako skrytobójca, Feemaren cieszył się reputacją profesjonalisty. Nic tedy dziwnego, że został przyjęty do Gildii. Organizacja ta zapewniała bezpieczeństwo, ale i wymagała całkowitego posłuszeństwa. Elf działał w mieście Ladora, stolicy księstwa o tej samej nazwie. Szybko zdobył zaufanie przełożonych. Zaczęto zlecać mu poważne misje. Jednej z takowych Feemaren nie chciał wykonać. Oczywiście nie odmówił jawnie wykonania zadania. Dzięki kontaktom zmył się z Ladory z prędkością błyskawicy. Gildia mu nie odpuściła. Byli koledzy po fachu ścigali go długo. Przez rok czuł się jak szczuty psami jeleń. Gonili by go aż do śmierci, gdyby nie pewien podstęp. Przyjaciel elfa, zaznajomiony ze sztuką magiczną, stworzył sobowtóra skrytobójcy, na palec nałożyli mu sygnet z białego złota, znak cechowy Gildii. Twór magii był słaby, w każdej chwili mógł się rozpłynąć, pomimo tego, jakimś cudem Tropiciele nie zauważyli niczego szczególnego. Zarżnęli klona i zabrali mu platynowy krążek, jako dowód pozbycia się celu.
Feemaren wiedział, że macki organizacji zabójców sięgają daleko, że oplatają wiele ważnych osobistości w księstwie Ladora, acz nie tylko tam. Wolał nie rzucać się w oczy, szczególnie biorąc pod uwagę pozbawienie jego osoby ochrony przed każącą ręką "sprawiedliwości". Po prostu mógłby popaść w otwarty konflikt z prawem. Gdy spotkał duet najemników, uznał ich za znakomitą kompanię. W tych niełatwych czasach rywalizacji królestw, rebelii, szerzącego się bandytyzmu nikt nie interesował się wędrownymi wojownikami. Zaciężna grupa powiększyła się o jedną osobę.
Wydawać by się mogło, iż "Nie przepadali za sobą" to za słabe stwierdzenie w odniesieniu do elfa i krasnoluda. To nie do końca prawda. Bluzgali na siebie raczej z poczucia "rasowego obowiązku" , niźli z czystej nienawiści. W sumie nawet się lubili, choć jasnym jak słońce jest, że ani jeden, ani drugi się do tego nie przyzna.
Nie zważając na dziwne stosunki pomiędzy swymi członkami, drużyna działała nadal, stała się popularna dzięki swej skuteczności. Narobiwszy sobie wrogów w Kirrasz i we Wschodnich Księstwach postanowili na jakiś czas udać się na Wyspy Seo. Jakiś tamtejszy możny wynajął ich do pozbycia się kilkuosobowej bandy grasującej na jego terenach. Pech chciał, że jego tereny to kilka wiosek zagubionych wśród bagien. Malos, Feem i Kaltar błądzili po moczarach, i gdyby nie nieoczekiwana pomoc nie wydostaliby się. Ratunek nadszedł pod postacią niemłodego mężczyzny, myśliwego i trapera o imieniu Dylan. Za opłatą zgodził się przeprowadzić ich przez moczary do ziem możnego i z powrotem. Po wykonaniu aż nazbyt łatwego zadania, przewodnik już miał opuścić pozostałych, lecz powstrzymała go Straż, która z powodzeniem urządziła na niego obławę. Przy okazji pojmała także najemniczą kompanię. Pierwszej nocy w obozie żołnierzy Dylan wyznał towarzyszą niedoli swe winy, za które prawdopodobnie zawiśnie wraz z nimi.
Mówił o życiu na bagnach. O jego wsi i o biedzie nękającej ją. O tym, jak chcąc dorobić postanowił przemycać nielegalną broń. Niestety od razu został złapany, a pech chciał, że w okolicy szerzyła się fala podobnych występków, więc został uznany za winnego wszystkich z nich. Zwiał, ale to niewiele dało. Spalili jego wioskę, gdy jeden wieśniak okłamał Strażników co do kryjówki Dylana, tylko po to, by dostać kilka złotych gryfów nagrody. Postępując według przysłowia: "Najciemniej jest podle kagankiem" ścigany ukrył się na rodzimym grzęzawisku, tylko głębiej. Nie wyściubiał nosa z moczarów, poza świadczeniem usług przewodnika, ale tego dokonywał bardzo rzadko. Niefortunnie zrobił to właśnie wtedy, gdy żołnierze przypadkiem dowiedzieli się czegoś o jego obecnej lokalizacji i postanowili raz na zawsze pozbyć się przemytnika.
Kaltar, jako człowiek czynu, powtórzył wyczyn trapera, czyli krótko mówiąc, spieprzył z obozu, wraz ze swymi starymi kompanami i jednym nowym. Nie obyło się bez ran. Kolekcja blizn weterana poszerzyła się nieco, a myśliwy stracił trzy palce prawej ręki. Od tego czasu nie może używać łuku, nad czym wciąż ubolewa. Zastąpił go jednoręcznym buzdyganem. Dylan wyznał grupie dozgonną wdzięczność, używając zbyt wielkich słów, przez co zrugali go za pompatyzm i wyśmiali. Swą przemowę poparł uczynkiem, dołączając do drużyny. Nie za bardzo do niej pasował, niemniej jednak był pożyteczny, szczególnie teraz, gdy przedzierali się przez Południowe Lasy. A jeśli mowa o teraźniejszości, jeźdźcy mijali kilka rozwalonych chat. Nikt nawet nie zatrzymał się, by je przeszukać. Na pierwszy rzut oka widać było, że wielu ich wyprzedziło.
Z Tivą wiązały się same sekrety. Były kawalerzysta i reszta spotkali ją trzy lata temu, w zwyczajnych okolicznościach. Nie powiedziała o sobie nic. Dzięki niej najemni wojownicy przekwalifikowali się. Zaczęli parać się najbardziej plugawym zawodem świata - rozkradaniem bogactw. Dzięki wskazówkom Milczącej, grabieżcy obłowili się w rok bardziej, niż przez cały czas najemnictwa. Posiadała ona umiejętność odnajdywania dochodowych celów dla grupy. Było to związane z amuletem, który nosiła na szyi. Nieraz migotał złotym blaskiem. Czarodziejski naszyjnik wskazujący drogę ku miejscom do złupienia, brzmi to trochę niewiarygodnie, ale mężczyźni niczemu się nie dziwili. Talizman to nie jedyna magiczna zabawka będąca w posiadaniu Tivy. Miała też dziwny batog, co odprawił w zaświaty trochę duszyczek. W walce płonął żywym ogniem. Rabusie nie odważyli się o nic pytać. Ta drobna, małomówna przedstawicielka płci pięknej wzbudzała w nich lęk.
Wreszcie przed oczyma drużyny pojawił się cel ich podróży.
Sługa - część pierwsza (fantasy)
1
Ostatnio zmieniony pt 28 sie 2009, 20:57 przez Gwynbleidd12, łącznie zmieniany 1 raz.