Zapraszam do lektury!

Siedzący po drugiej stronie pleksi Mochikoplekanin ma krótko przystrzyżone macki, dużą seledynową głowę i nosi gustowny turban. Jak wszyscy Mochikoplekanie, jest tak duży, że z trudem mieści się na krześle. Wygląda kubek w kubek jak ten, którego odprawiłem dwie godziny temu. Taki już urok tej rasy, myślę, po czym otwieram połączenie.
- Dzień dobry, panie Mochiko Asdfghjkl! – mój głos aż kipi wystudiowanym animuszem – Witam w imieniu szlachetnych mieszkańców planety Ziemia!
- Dobry. – odburkuje Mochikoplekanin, wyraźnie nieobyty z nowomową. Przynajmniej rozumie, pocieszam się.
- Czym mogę panu służyć?
- Ja... chciał czasówę. Powiedziano, że rozdajecie.
- Ależ musi pan mieć na myśli wizę czasowego pobytu! I tym razem zmysł mnie nie mylił! – tym tonem równie dobrze mógłbym sprzedawać pralki, ale cóż poradzić, odgórne przepisy. – Proszę, nim dopełnimy formalności, poczęstujcie się coca colą! Jest w pojemniku, tuż koło pańskiej środkowej płetwy.
Mochikoplekanin dosyć szybko uwinął się z wyciągnięciem puszki. Nie wypił jej jednak, tylko postawił na blacie.
Teraz, kiedy celebracje wstępu mam już za sobą, mogę z czystym sumieniem przejść do kolejnego punktu rozmowy.
Na wszelki wypadek wciskam zielony przycisk.
- A więc panie Mochiko, chciałby się pan osiedlić na Ziemi, prawda?
- Nie osiedlić... pozwiedzać.
- To dziwne, wydawało mi się, że biuro turystyki znajduje się na innej kondygancji.
- No.
- Gdzie pański sponsor?
Mochikoplekanin nerwowo drapie się po mackach. Punkt dla mnie, robaczku!
Przyciskam żółty guzik.
- Pan nie rozumie, prawda? Proszę dać sobie wyjaśnić. Zazwyczaj istoty pańskiej rasy podróżują za poruczeniem zaufanego Ziemianina. Wystawia on panu referencję, uzasadniając przy tym cel waszego pobytu na Błękitnej Planecie. Sądząc po pańskiej reakcji, nie miał pan o tym pojęcia, co?
- No.
- Ależ proszę się nie stresować, to tylko drobna niedogodność – uśmiecham się od ucha do ucha. Teraz czuję, że żyję. Czuję się jak cholerny święty Piotr z kluczem do bram raju.
- Panie Mochiko, proszę mi zdradzić, dlaczego chce pan udać się na Ziemię?
- Ja. Chciał odwiedzić rodzinę. W Siedlisko Aniołów. Dawno nie widziałem.
- Z pańskich dokumentów wynika, że nigdy nie był pan na Ziemi.
- Nie rozumiem.
- Taki żarcik, proszę się nie obrażać. – tylko by spróbował. – Pańscy krewni pracują w cyrku, zgadza się?
- Jak wy! Ach... nie. Mają dobrą pracę. Godną.
- Bardzo mi przykro, ale z danych, które nam przysyłają jasno wynika, że pańscy ziomkowie nie przyjeżdżają na Ziemię pracować w biurach.
Zauważam pot na twarzy rozmówcy. Ohydna jasnozielona maź oblepia czoło, ściekając po perkatych policzkach. Przydałaby się mu dezynfekcja, lecz wątpię czy jej dostąpi. Coś jest w nim nie w porządku.
Wciskam pomarańczowy przycisk.
- Gdzie pracują wasi krewni? – pytam zatroskanym głosem.
- Są bardzo dobrze prosperującymi handlowcami! – odrzeka butnie Mochikoplekanin.
- Pozwolę sobie sprawdzić w bazie danych. Proszę mi podać ich tożsamość.
- Mochiko i Mochiko Qwerty.
I tu cię mam, kosmito! Od razu wiedziałem, że coś z tobą nie tak! Gdybyś faktycznie posiadał rodzinę na Ziemi, uprzedziliby cię zawczasu o tym, że w konsulacie należy podać ich numer rejestracyjny! Otrzymuję go każdy obcy przebywający na Ziemi i tylko pod nim figuruje w urzędowej dokumentacji!
- Proszę poczekać chwilkę... – udaję, że sprawdzam coś na ekranie. Mój palec niepostrzeżenie ląduje pod blatem.
Naciskam czerwony przycisk.
Cała akcja trwa niecałe dziesięć sekund. Ochroniarze Tom i Jerremy w mgnieniu oka dopadają pana Mochiko i w iście futbolowym stylu kładą go na łopatki. Uwielbiam patrzyć jak to robią. Mochikoplekanin szarpie się i próbuje stawiać opór, lecz paraliżująca obroża natychmiast go uspokaja. Ochroniarze chwytają za bark i wynoszą obezwładnionego na zaplecze. Stłoczeni w kolejce petenci, obserwują wszystko z usłużną obojętnością.
Robię sobie regulaminowe pół godziny przerwy.
George, mój przełożony, wchodzi do pomieszczenia socjalnego w niedługi czas po mnie.
- I jak? – pytam, po czym zanurzam nos w filiżance. Kawa smakuje jak niebo. Brazylijska.
- Tak jak przypuszczałeś. Znaleźliśmy ładunek z dwoma setkami groźnych wirusów i bakterii.
- Miał go w turbanie?
- W sobie.
- Aha.
- Gdyby mu się udało, mógłby unicestwić cały Kair.
- No, ale się nie udało.
- Tak, dobrze się spisałeś. Martwi mnie jednak inna rzecz.
- Hę?
- Odkąd spacyfikowaliśmy powstanie w gwiazdozbiorze Erydanu, liczba prób zamachów gwałtownie wzrosła. Przodują w tym głównie ugrupowania z naszego sektora.
- Sam w tej dekadzie wykryłem co najmniej cztery a mamy przecież dopiero czwartek.
- To prawda, robimy, co możemy i na razie z sukcesem, ale wystarczy jedna pomyłka i...
Nie musi dopowiadać. Wszyscy doskonale rozumiemy odpowiedzialność.
W milczeniu dopijam kawę.
- Wracam do roboty.
- Bądź czujny!
Siedzący po drugiej stronie pleksi Mochikoplekanin ma krótko przystrzyżone macki, dużą seledynową głowę i nosi gustowny turban...