Książkę czyta się sprawnie, fabuła i styl w porządku. Jedna rzecz mnie jednak odpycha, wprost denerwuje. Bezczelne anglicyzmy, które mi psują co chwila (czasem rzadziej) czytanie. Przykłady:
Ciekawostka: story jest rodzaju żeńskiego.– Rozumiem. Czy kryje się za tym jakaś story?
– To zaczyna przypominać prawdziwą story – przyznał Mikael.
Jeszcze te "off the record" może bym i przeżył, bo może rzeczywiście nie ma dobrych odpowiedników. Ale to już jest potworek:– Czy mogę porozmawiać z panem... off the record, jak to zwykliście nazywać?
– Niezupełnie. Jest mężatką. A ja jestem bardziej jej przyjacielem i occasional lover.
Powyżej w sensie: Posłuchaj uważnie.– Listen to this: Akurat w ten weekend jej mąż był w podróży.
Nie ma natomiast innych, znanych mi anglicyzmów, jak na przykład kojarzące mi się z "warszawką" "zróbmy dila", chociaż o umowach jest wiele w książce. Nie wiem w ogóle, czy to są anglicyzmy, czy może jakieś wstawki. Czy "Listen to this" może być anglicyzmem? Ohyda.
Natomiast przekład zawiera także moim zdaniem trafnie użyty angielski, jak na przykład nazwa zespołu "Evil Fingers" jest bardzo na miejscu.
Nie spotkałem się z tym nigdy i przeszkadza mi to bardzo w czytaniu. Nie wiem, skąd to się wzięło. Albo przekład został zrobiony na skróty, albo tłumaczka chciała oddać charakter oryginału, gdzie może autor używał tych zwrotów, o ile w Szwecji takie kalki już funkcjonują. U nas w języku książkowym (jeszcze) nie. Nie wiem więc, czy jest to objaw tzw. "warszawki", ale denerwuje bardzo i uniemożliwia zatopienie się w lekturze. Oczywiście robiąc interesy z mieszkańcami Warszawy zapewne musiałbym przejąć podobne maniery językowe, ale do czasu, aż to nie nastąpi, rażą mnie takie kalki. Czytam niemało i pierwszy raz widzę taki przekład.
Zrozumiałbym, gdybym czytał książkę o ludziach posługujących się takim językiem. Mogłoby to być nawet zabawne. Ale nie w takim wydaniu, gdy angielskim jakby podkreśla się niektóre słowa. Co o tym sądzicie?
Sama książką czytliwa, poza powyższym.
Co o tym sądzicie?